Mielismy sporo klopotu, żeby do Whakatane dojechac. Zajelo nam to prawie caly dzien. Mielismy kilka przesiadek i wszedzie czekalismy sporo czasu. Zupelnie jak w Nie-Nowej Zelandii...:( O jechaniu dalej do Opotiki nie było mowy. Tym bardziej, ze urwal sie kontakt z biologiem i nie mielismy potwierdzonego noclegu. Wysylane do niego sms były odrzucane i nie chcielismy ryzykowac przyjechania do jakiegos miasteczka po zmroku i bez gotowego noclegu. Zostalismy wiec w Whakatane w rewelacyjnym miejscu. Przyjemny hostelik Karibati z milym i zwariowanym facetem w roli gospodarza, rowniutka trawka pod nasz namiot i wszystkim, co do szczecia było nam potrzeba:) Przypadkiem dowiedzialem sie o miejsce, gdzie można wypatrzyc delfina i wiadomo było, ze nastepnego dnia tam pojdziemy... I rzecz jasna poszlismy...:) Delfina nie zobaczylismy, ale i tak spacer nadmorska sciezka był bardzo uroczy. Danusie gdzies tam pognalo dalej, a ja miałem przynajmniej odrobine czasu dla siebie i ze spokojem moglem kupic okulary (poprzednie zostaly rozdeptane przez moja malzonke...). Podczas drugiego wieczoru spedzanego w Karibati Danusia zaczela jeszcze bardziej kombinowac. Ja już wycofalem sie z rozmow o naszych planach na kolejne dni (tym bardziej, ze zostaly ich tylko 3! - 12.04.2010 mielismy wyjezdzac z Nowej Zelandii) a ona kombinowala dalej i wykombinowala... Zdecydowala, ze skoro mamy jeszcze jeden wolny dzien, to może pojedziemy do Waitomo Caves? Myslalem, ze szlag mnie trafi. Miejsce bardzo interesujace, ale totalnie nie po drodze!! Ponad 300km na co najmniej 4-5 odcinkow po pokreconych drozkach. Nie mogę powiedziec, ze byłem szczesliwy... Ale tez nie chcialem protestowac. Po blogim - 2 nockowym, spokojnym zyciu w Whakatane musielismy ruszyc dalej...