Taaaaakkkkk!!! Mordor! Sam on! Tuz przed naszymi oczami!
Bez najmniejszych klopotow pokonalismy na kilka samochodow dystans 350km i kolo 6 wieczorem dotarlismy do National Park Village - naszej bazy wypadowej do Tongariro NP.i rozbilismy namiocik przy National Park Backpackers (polecamy!). A ten Park Narodowy to nasz glowny cel w calej Nowej Zelandii! No bo jakze inaczej!??:) Już tego dnia, kiedy tam dotarlismy, moglismy podziwiac w swietle zachodzacego slonca z delikatna zaslonka z chmur wulkan Ngauruhoe czyli Mordor! Widok powalajacy. I swiadomosc tego, ze wreszcie tam jestesmy... Eh...
Potwierdzilismy wczesniej posiadane informacje, zaplacilismy za autobus w jedna strone na poczatek szlaku Tongariro Alpine Crossing (do parkingu Mangatepopo) i o godzinie 7.15 nastepnego dnia ruszylismy w kierunku Mordoru. Szlak był przewidziany na 7-8 godzin, wiec my sobie policzylismy jakies 9-10 tym bardziej, ze nie zamierzalismy sie nawet przez moment spieszyc. Wrecz przeciwnie, wiedzielismy, ze będziemy bardzo często sie zatrzymywac, żeby chlonac widoczki:) Dlatego tez zdecydowalismy sie na bilet tylko w jedna strone (za 15NZ$ od osoby), bo autobus powrotny był o 16.30 - wiec za wczesnie, a poza tym mielismy nadzieje, ze cos nas z konca szlaku (Ketetahi) do wioski zabierze...
Przed 8 byliśmy już w Mangatepopo i ruszylismy. Wczesniej sprawdzilismy pogode i ta miala być ok., jednak w naturze wygladalo to troche inaczej. Chmury bardzo nisko, zero widocznosci, zero skrawka blekitnego nieba, zanosilo sie na deszcz. Jednak doslownie tysiace ludzi pelnych optymizmu wkraczaly na sciezki szlaku. A my z nimi... Pierwsze godziny były kiepskie. Trudno pisac o otaczajacej nas scenerii, bo nic nie było widac. Ale po jakis dwoch godzinach spaceru dotarlismy pod Mount Ngauuhoe i zobaczylismy jak z doliny, z ktorej przyszlismy, zaczynaja uciekac chmury. Postanowilismy godzinke poczekac i zobaczyc, co sie będzie dzialo. Wiedzielismy, ze mamy czas, wiec dlaczego nie? I cale szczescie, ze poczekalismy! Ostatecznie chmury sie rozwialy, na niebieskim niebie pojawilo sie slonce, temperatura podskoczyla, wiec moglismy sie przebrac w letnie stroje:), a naszym oczom ukazala sie okolica. No i zdebielismy. Cudo!!! Dookoła przepiekna, wulkaniczna sceneria, gleboka dolina, krawedzie ogromnych kraterow... A tuz przed nami majestatyczny, przepiekny i potezny wulkan! Sam on - Mordor!!! A my stalismy u jego wrot... Jaki czad! Nie moglismy sie powstrzymac od robienia fotek!:) A potem było tylko lepiej. Po minieciu Poludniowego Krateru doszlismy na gran skad moglismy zobaczyc, ale tez poczuc niesamowicie kolorowy Czerwony Krater! Rewelacja! Gleboki i czerwony! A z kilku miejsc wydobywaly kleby siarkowego dymu... Cos przeuroczego! Znowu musielismy usiasc i patrzec, nawet pomimo tego, ze okropnie smierdzialo... Wiedzielismy, ze tak będzie:) A potem było znowu jeszcze lepiej! Po pokonaniu kolejnej grani zwariowalismy... Wyobrazcie sobie taki obrazek: dookoła ksiezycowa sceneria wulkanicznych skal; zastygle pola lawy tworzace przerozne ksztalty i malujace doliny w dziwaczne kolory, ale jednak glownie w odcieniach szarosci; na horyzoncie dywan z bialych chmur; nad glowami blekitne niebo z oslepiajacym sloncem; czujne Oko Mordoru patrzace dokladnie na Ciebie...Ha! Ale teraz najwazniejsze! W tym wszystkim tafla soczyscie niebieskiego jeziora i tuz pod naszymi stopami kilka mniejszych oczek wodnych w kolorze jaskrawego turkusu... Nie wiedzielismy, co mamy ze soba zrobic... Jakos to przezylismy!:) Rzecz jasna nie poszlismy szlakiem natychmiast dalej, tylko pokrecilismy sie po kolicy. Cudenka! Warto było zrezygnowac z autobusu i zaryzykowac powrot na wlasna reke chocby tylko po to, aby zostac w tamtym miejscu troszke dluzej... Czulismy sie niesamowicie. Do konca nie byliśmy pewni tego, co nas w Tongariro spotka. Nie wiedzielismy, czy będziemy sie tym miejscem zachwycac, czy tylko zaspokoimy nasza ciekawosc. Do konca nie byliśmy tez pewni pogody. A tu? Prosze! Absolutna rewelacja pod kazdym wzgledem... Nawet kiedy to pisze, to mi ciarki podniecenia biegaja po plecach...:)
No, a potem już tylko z gorki. I to doslownie tez!:) Po ponad 3 godzinach dosc intensywnego schodzenia dotarlismy do mety szlaku w Ketetahi. Tam spory ruch (glownie autobusy i busiki), choc już zdecydowana wiekszosc turystow odjechala. Minelismy spory parking i grzecznie podreptalismy w kierunku asfaltowej drogi z nadzieja, ze cos zlapiemy. I zlapalismy. Czekalismy zaledwie kilka minut i gosciu zabral nas do glownej drogi, potem znowu pare minut i chwile pozniej byliśmy w hostelu. Strasznie zmeczeni, z bolacymi nogami i plecami (autentycznie sie starzejemy, bo pomimo tego, ze mielismy tylko male plecaczki, to i tak swoje odczulismy...) ale przede wszystkim niesamowicie zadowoleni, wrecz szczesliwi zrobilismy kawke i moglismy w blogiej pozycji siedzacej wreszcie odpoczac...:))