Nie było tak zle!:) Oblepieni smierdzacym blockiem dotarlismy do lesnego parkingu w poblizu Awaroa Inlet w Abel Tasman N.P. I - o dziwo! - staly 4 samochody!:) Jednak jakos tak nie zapowiadolo sie, ze jakikolwiek z nich miał niebawem ruszac... No to pieknie. Dlugo sie nie zastanawialismy tylko ruszylismy kreta, lesna droga w kierunku cywilizacji. Do pokonania mielismy kilkanascie kilometrow gorskimi drozkami. Nie bardzo nam sie to podobalo, ale za bardzo nie mielismy wyjscia. Trzeba było wczesniej pomyslec o jakims transporcie... Ale po jakis może 30 minutach marszu minely nas dwa samochody jadace w przeciwnym kierunku. Dobra nasza! Pewnie dojada do parkingu, zobacza, ze nie ma tam nic ciekawego (caly czas był odplyw) i niebawem będą wracac. Tak tez było. No i potem już gladko!:) Na 3 samochody dostalismy sie bez problemow idealnie wprost na nasze pole biwakowe, a nawet po drodze udalo nam sie zrobic zakupy spozywcze w supermarkecie:) Mielismy tym razem zdecydowanie wiecej szczescia niż rozumu. I potwierdzilo sie, ze podrozowanie autostopem po Nowej Zelandii jest autentycznie bardzo latwe!:) W Barn w Marahau zostalismy jeszcze dwie noce. Odpoczelismy, przepralismy rzeczy, skorzystalismy z internetu, podpatrywalismy "nasz" zwierzyniec w akcji. Bardzo sympatyczne miejsce. Nastepnego dnia trzeba było sie zwijac i opuscic to sielankowe zycie. Z tobolkami ustawilismy sie na drodze wylotowej i zaczelismy jechac w kierunku Picton. Znowu poszlo bezproblemowo. Miasteczko male, spokojne, przyjemne, kapitalnie polozone nad gleboko wcinajaca sie w lad zatoczka, dookoła zielone pagorki:) Chcielismy tam sie tylko przespac i nastepnego dnia rano ruszac promem do Wellington, wiec tylko zrobilismy zakupy, kupilismy bilet na prom (po 50NZ$), Danusia znalazla spokojne miejsce do rozlozenia namiotu, w miejskim parku przygotowalismy jakies jedzonko i potem już tylko spanko:) Noc była rewelacyjna. Ciepla, spokojna i co najwazniejsze - byliśmy blisko promowego terminalu. Prom odplywal o 8.00, a w terminalu odprawowym trzeba było być już przed 7! Wiec bliskosc miejsca noclegowego miala zasadnicze znaczenie...:) Sam prom rewelacyjny! Mielismy kapitalna pogode, wiec widoczki były ekstra! Przez ponad godzine ogromny statek wyplywal z fiordow poludniowej wyspy. Potem fragment otwartego morza pomiedzy wyspami. Slonce, silny wiatr i ONE! Danusia pewnie sie wkurzy, ale musze to opisac...:) Po wyplynieciu z fiordowych zatoczek postanowilem sobie uciac slodka drzemke na jednej z pokladowych laweczek. Danusia caly czas obserwowala wode w nadziei, ze wypatrzy cos interesujacego. Ale w pewnym momencie zrobilo sie dosc zimno, a do tego caly czas bardzo silny wiatr i zeszla z pokladu i schowala sie gdzies do srodka. Ja slodko spalem dalej do momentu, kiedy otworzylem prawe oko... Nie wiem jak, ale z tej lezacej pozycji i katem tylko jednego i to do tego na wpol otwartego oka, zauwazylem cos w wodzie. Zerwalem sie na rowne nogi, podbieglem do barierek... A za mna cala reszta pasazerow z pokladu. Przed nami plywaly delfiny! I to nie jeden czy dwa, ale cale stadko! Wpierw były daleko i tylko na ulamki sekund pojawialy sie nad powierzchnia wody; ale po chwili były już bardzo blisko burty promu i moglismy je podziwiac w calej ich okazalosci. Zaledwie kilka metrow dzielilo nasze oczy od ich lsniacych w sloncu cialek!:) Były przepiekne! 6 czy 7 sztuk wyskakiwalo majestatycznie ponad wode, jednoczesnie, jeden obok drugiego, jak na klasycznych obrazkach... Wrazenie zapierajace dech w piersiach. Tylko oczywiście Danusi na pokladzie nie było, nie miałem tez aparatu... Trudno! Ten widok musi pozostac w pamieci... No i jak sie wszystko skonczylo, delfinki sobie gdzies tam odplynely, pozostali tylko podekscytowani ludzie, to na poklad wbiegla Danusia z pytaniem czy widzialem delfiny... Była tak wsciekla, ze nie szlo z nia gadac... No fakt, miala niezlego pecha. Caly czas na nie czekala, a kiedy poszla tylko na 10 minut poza poklad, wtedy sie wlasnie pojawily. Coz. Tak bywa!
Do Wellington doplynelismy przed poludniem. Dostalismy dlugo wyczekiwana informacje od naszego kolejnego gospodarza z HC, ze możemy u niego być po godzinie 17, wiec mielismy troche czasu, żeby sie po miescie pokrecic. Miasto jak wiekszosc miast w NZ. Bardzo przyjemne i bardzo ladnie polozone. Zorientowalismy sie w terenie, odszukalismy wlasciwe polaczenie autobusowe na nocleg, odwiedzilismy slynne muzeum Papa (ale tam trzeba być caly dzien, żeby choc troche liznac tego wszystkiego...), wjechalismy kolejka linowa na wzgorze z ogrodem botanicznym skad pieknie można było zobaczyc panorame miasta. I tyle. Wczesnym wieczorem odebralismy bagaze z przechowalni w jednym z backpackerskich hosteli, podreptalismy na przystanek autobusowy i pojechalismy za 5,50NZ$ do Lowry Bay. Troche sie tego noclegu obawialismy, bo z facetem był kiepski kontakt, dlugo nie odpowiadal na wiadomosci, mieszkal dosyc daleko poza miastem, czulismy, ze może być jakos tak dziwnie...
Cale szczescie, ze nasze przeczucia czasami sie nie sprawdzaja!:) Steve już na nas czekal. Po 2minutach byliśmy we wspanialym domu, u wspanialej Rodziny, we wspanialej okolicy okolicy ze wspanialym widokiem na zatoke i Weliington!:) Znowu trafilismy idealnie!:) Faktycznie. Rodzinka bardzo sympatyczna i pomocna. Oczywiście jedzonko, winko i piwko:) Dostalismy osobny pokoj, reczniczki i do dyspozycji komputer. Troche balismy sie o cieply prysznic, bo dom był w trakcie sporego remontu, ale wieczorem pojawil sie hydraulik (ale nie z Polski...) i wode uruchomil:) Spedzilismy tam caly kolejny dzien, troche sie leniac, troche uzywajac domowego zycia:) Coraz czesciej zaczynamy tesknic za tym, żeby budzac sie nastepnego dnia nie trzeba było sie pakowac i jechac gdzies tam dalej. Takie podrozowanie jest niesamowicie fascynujace, ale tez bardzo meczace. Tak wiec milo spedzilismy czas w domu Steve'a, a w Wielki Piątek ruszylismy w kierunku Mordoru!! Oczywiście Steve razem z Zona odwiezli nas samochodem kilkadziesiat kilometrow na polnoc i zostawili w bardzo dogodnym do lapania stopa miejscu na drodze krajowej nr 1... Mordor był coraz blizej!:)