Barn to raj dla turystow. Piekne miejsce przy Parku Narodowym. Kuchnia, gorace prysznice, internet, miejsca do posiedzenia, sporo trawy pod namioty, nawet ogrodek z ziolami! Bardzo nam sie tam spodobalo. Szczególnie, kiedy można było rano patrzec na niebieskie kurczaki (pukeko) na dlugich nogach wyjadajace pozostawione przed namiotem resztki jedzenia (w tym nasze pyszne gruszki!!!!), biegajace kroliki czy "dostojnie" maszerujace swoim dziwacznym krokiem kaczki:) Normalnie zwierzyniec!
Z Pink Lady posiedzielismy jeszcze wieczorem przy kolacji. Potem trzeba było sie pozegnac i bardzo jej za te dwa dni pelne wrazen podziekowac. Ona wstawala wczesnie rano, bo gnalo ja do Golden Bay, a jeszcze cos tam po drodze wymyslila, a my chcielismy troche pospac i uszykowac sie przed poludniem do wyjscia na szlak w Abel Tasman.
Rano już Pink Lady nie było. Musielismy sie przepakowac, dobrze najesc, zostawic czesc rzeczy w recepcji i ruszylismy. No bo wlasnie. W Abel Tasman National Park jest jeden z najslynniejszych pieszych szlakow turystycznych w NZ. Na jego przejscie trzeba przeznaczyc od 3 do 5 dni. My zdecydowalismy sie na ten krotszy wariant;) Tak czy siak, z zapakowanym jedzeniem, piciem i ekwipunkiem ruszylismy w rejs. Wyszlismy dosyc pozno, bo gdzies kolo poludnia, ale pierwszego dnia mielismy do przejscia tylko 4 godziny. Po drodze mielismy przepiekne widoczki i bardzo ladna pogode. Szlak jest poprowadzony wzdluz wybrzeza wsrod wspanialego lasu. Od czasu do czasu jakies gorki z punktami widokowymi na zatoke, często zejscia do malowniczych zatoczek z bialymi plazami... Uroczy szlak! Oczywiście nam te 4 godziny nie wystarczyly, bo na zaplanowane miejsce noclegowe dotarlismy dopiero kolo 18, ale nie mielismy gdzie sie spieszyc:) (nie wypada napisac, ze ledwo zylismy, a plecaki z prowiantem wbijaly nas w ziemie...:-))Wybralismy kemping Watering Cove. Zatoczka, plaza, szum fal, dookoła las i wzgorza... Bajka! Jeszcze tylko jedna parka z Austrii zdecydowala sie na nocleg w tym samym miejscu, wiec był totalny spokoj! Bo na szlaku w Abel Tasman jest bardzo wiele miejsc do biwakowania, jednak trzeba je wczesniej wybrac okreslajac tez daty i z gory oplacic. Taka mala niedogodnosc - no bo nie można po prostu isc i stwierdzic: "Ach! Jak tu pieknie! Zostajemy!"(fajny tekst, nie...?) tylko trzeba spac w ustalonych miejscach, ale co zrobic... Z reszta tych niedogodnosci było jeszcze kilka, np. trzeba było zabierac ze soba smieci... Ale szlak i tak super! Drugi dzien troche dluzszy, a i widoczki nieco skromnejsze, co nie znaczy, ze kiepskie. Nadal bardzo ladnie, tylko troche podejsc... Pogoda caly czas rewelacyjna. Balismy sie o deszcz, ale calkiem niepotrzebnie:) Biwak urzadzilismy w ciekawym miejscu Bark Bay. Namiot rozbilismy na waskiej mierzei, ktora w trakcie przyplywu zalewana jest prawie ze wszystkich stron woda:) I oczywiście bialy piaseczek:) Druga noc na szlaku tez była bardzo spokojna i ciepla. Strasznie tylko dokuczaly male, paskudne i bardzo dotkliwie gryzace muszki - sandflay. Niby nic, ale ich ugryzienie swedzi duzo bardziej niż naszych komarow. Rano widzielismy tez jak jedna z parkowych strazniczek wyciaga z klatek-pulapek niezywe już zwierzaczki - possoms. Troche ich inny gatunek widzielismy wczesniej w Australii. To bardzo sympatycznie wygladajace futerkowe gryzonie, ktore jednak sieja okropne spustoszenie w nowozelandzkiej przyrodzie i dlatego wypowiedziano im prawdziwa wojne. Biedactwa...
No i trzeci, ostatni dzien... Nasza glupota nie zna granic. A rzecz polega na tym, ze Abel Tasman Coastal Track to szlak w jedna strone, a potem z totalnej dziczy trzeba jakos do cywilizacji wrocic... 99,9% turystow zamawia wczesniej jakis wodny albo samochodowy transport, tylko nie my... No dobra, ale idziemy. Do pokonania mielismy kilka sporych podejsc, ale z lzejszymi (czytaj - z odrobina jedzenia) plecakami nie było bardzo zle. Co tez interesujace, to szlak jest tak poprowadzony, ze czasami trzeba sie wpasowac w odplywy oceanu, bo niektóre jego czesci prowadza przez zatoki i przejscie możliwe jest tylko przy niskiej wodzie. Z tym akurat poradzilismy sobie idealnie. Dokladnie rozplanowalismy czasy przejsc pomiedzy odcinkami, wiedzielismy w jakich godzinach możliwe jest przejscie w poszczegolnych miejscach. Jednak powazny problem zblizal sie wielkimi krokami... Dotarlismy do Awaroa Inlet. To ogromna zatoka, po ktorej dnie mielismy dotrzec do zaszytego w lesie parkingu. Wiedzielismy, ze to miejsce nie jest jakos szczególnie popularne, ale caly czas mielismy nadzieje, ze jakis samochod tam będzie... Jednak klopoty zaczely sie wczesniej. Zatoka spora, brzeg bardzo daleko z ledwo widocznymi szczegolami. Już wiec mielismy problem, żeby obrac wlasciwy kierunek. Cos tam wypatrzelismy i ruszylismy na skos przez wilgotne polacie zatoki. Na poczatku szlo wszystko dobrze. Czasami trzeba było na bosaka brodzic w uciekajacej wodzie, ale OK. Na kilkadzieiat metrow przed brzegiem czekala na nas niespodzianka. Zamiast twardego, piaszczystego dna pojawily sie muliste bajora. Zaczelismy w smierdzacym, mazistym i czarnym blocie lezc po kolana. Ja bym stracil klapki, Danusi buty nie dawaly rady... Krok po kroku brnelismy do brzegu. Tych pare metrow zupelnie nas wykonczylo. Psychicznie i fizycznie. Spoceni i oblepieni tym paskudztwem dotarlismy do brzegu. Byliśmy gdzies na skraju zatoki w srodku niczego... Chcielismy tylko dotrzec do parkingu... Nie wiedzielismy jak i kiedy uda nam sie stad wydostac...