No wlasnie. Generalnie byliśmy na Zachodnim Wybrzezu - czyli West Coast, ale miejscowi nazywaja te czesc kraju Wet Coast - czyli Mokre Wybrzeze. I sie nie myla... Caly czas pada sobie deszczyk, pada... Hostelik trafilismy bardzo przyjemny - Ivory Towers. Pokoik z czterema lozkami tylko do naszej dyspozycji, bardzo dobrze wyposazona kuchnia, dostepny internet, miejsce do wysuszenia namiotu i pozostalych rzeczy, bardzo mile, miedzynarodowe (Izrael, Polska, Austria, Hiszpania, Niemcy) towarzystwo. Czyli to wszystko, co było nam do szczescia potrzebne:) Tyle, ze dalej nie mielismy bladego pojecia, co powinnismy robic... Wiadomo, ze jeśli taka pogoda utrzyma sie dalej, to nie ma najmniejszego sensu gdzies tam lezc i w deszczu ogladac slynne lodowce. No bo to ani nam sie nie będzie podobac, ani tez nie da nam chocby krzty przyjemnosci. Z braku lepszych pomyslow postanowilismy sie dobrze wyspac, a nastepnego ranka cos wymyslimy.
No i co? Oczywiście nic nie wymyslilismy, a pogoda bez zmian... A chcielismy tyle rzeczy zobaczyc z tej strony Nowej Zelandii... Ale nic to. W beznadziejnych humorach przygotowalismy sniadanie. I objawila sie Ona! Pink Lady! Mloda dziewczyna z Austrii - Katie. Poprzedniego wieczoru akurat niewiele z nia rozmawialismy. Okazalo sie, ze podrozuje sama wynajetym samochodem koloru rozowego! Ona sama nazwala to auto Pink Lady, a potem my tak zaczelismy nazywac Katie:) Jak uslyszala, ze nie mamy samochodu, ze chcemy zobaczyc jeszcze to i tamto, ze mamy sprecyzowane plany, ale dosc mocno przeszkadza nam pogoda, to bez chwili wahania postanowila nas zabrac ze soba!:) Rewelacja! No to musielismy zasasdniczo przyspieczyc nasze dosc powolne ruchy (ona była już gotowa do wyjazdu, a my ciagle w proszku...) Koniec koncow kolo 9.30 rano ruszylismy razem! I to we 4 osoby, bo miala jeszcze z poprzedniego dnia autostopowicza - Hiszpana do zabrania do Franz Josef Glacier. Co za dziewczyna! Ciagle padalo, wiec wspolnie postanowilismy, ze lodowca Fox Glacier już ogladac nie będziemy, tylko pojedziemy do nastepnego - Franz Josef. Po 30 minutach byliśmy na miejscu. Wysadzilismy Hiszpana na drodze, a sami podjechalismy na parking w poblize lodowca. Wciaz padalo, ale skoro mielismy transport nie wahalismy sie pojsc na spacer. Ubrani w wodoodporne ciuszki pomaszerowalismy z Pink Lady pod lodowiec (nie tak od razu, bo pomylilismy sciezki...). Miejsce kapitalne. Nawet na nasza czesc przestalo padac:) Lodowiec spory, ale jego fenomen polega na tym, ze dookoła niego rosnie las deszczowy, a on sam lezy wyjatkowo blisko oceanu...:) A co jeszcze nas zaskoczylo, to jego kolor... Spodziewalismy sie brudnej bieli, a on był... lekko blekitny:-) Piekna kotlina, kilka wodospadow, dlugi i przyjemny spacer pod czolo lodowca! Bardzo sympatycznie! Udalo sie jednak ktorys z lodowcow zobaczyc:) Z Katie ruszylismy dalej. W Hokitika zatrzymalismy sie w nefretytowym centrum. Obejrzelismy wyroby z tego mineralu, podejrzelismy proces obrobki, Danusia kupila jakies kamlotki na pamiatke:) Nic powalajacego, ale interesujace miejsce. Potem dotarlismy (niestety w deszczu, no bo po co inaczej...) do Punakaiki. To miejsce mielismy w planach tez od jakiegos czasu. Przepiekny kawalek wybrzeza, gdzie skaly w ksztalcie niezliczonych plackow nalesnikowych tworza kapitalne formy:) Gdyby nie pogoda, to by było pewnie cudownie. Jednak tam zmoklismy już dosyc konkretnie. Ubranie Pink Lady tego nie wytrzymalo i musiala sie cala przebrac... Ale jechalismy dalej. Tak naprawde, to z tego West Wet Coast chcielismy już uciekac w kierunku Abel Tasman National Park, gdzie miala być ladniejsza pogoda. Jednak Katie wymyslila, ze ona jedzie do Karamea, spedza tam noc, a nastepnego dnia do Golden Bay, to może pojedziemy razem...? Czemu nie! Tym bardziej, ze Abel Tasman jest po drodze do Golden Bay...!:) Wiec dalej razem pojechalismy do Westport, gdzie zrobilismy zakupy (w tym wreszcie cos extra) i droga na koniec swiata do Karamea. Dalej już nic nie ma! I trafilismy kapitalnie! Co za miejsce! Turystycznie nic wybitnego, ale jeśli ktos chce na chwilke zapomniec o swiecie, to to miejsce jest idealne:) Chyba w jedynym w miasteczku hosteliku spedzilismy niezapomniana nocke:) Klimat nieziemski, wyluzowani ludzie, troche hipisowkie nastroje, atmosfera bardzo luzacka. I do tego bardzo dobrze wyposazone miejsce. Ale najwazniejsze było to, co mialo swoja siedzibe w szopie za hostelem! Otoz w szopie za hostelem swoja siedzibe miala rozglosnia lokalnego radia! Jaki czad! Radio może dla kilkuset osob zamieszkujacych najblizsze okolice, ale jaki klimat! Ja piernicze! No i co za ludzie! Dwoch nawiedzonych prowadzacych i jeszcze bardziej dziwni goscie, no i cale towarzystwo z hostelu! Do mikro studia przylegala sala "wypoczynkowa", gdzie były fotele, kanapy i pelno przeroznego sprzetu. A ze prowadzacy byli bardzo goscinni, to szybko rozpoczal sie koncert zyczen i w radio lecialy tylko najlepsze i przez wszystkich oczekiwane kawalki. Jaki klimat! Zabawa trwala chyba do 1.30 w nocy!:) Oczywiście nasza Pink Lady wiodla prym i urzekala towarzystwo swoimi wdziekami:) Było uroczo!
Tylko pobudka nastepnego dnia stanowila pewien problem...:) Jednak jakos sie pozdbieralismy, zapakowalismy do rozowego autka i ruszylismy. Katie uparla sie, żeby przed opuszczeniem tych rejonow zawitac do Oparara i zobaczyc jakas jaskinie. Dobra. My nie mielismy wyjscia wiec za bardzo nosami nie krecilismy. Tylko raz pokrecilismy droge i po godzinie byliśmy na miejscu. I warto było. Przepiekny las w Kahurangi National Park z licznymi jaskiniami. Trafilismy do jednej z nich. Sama w sobie taka sobie, ale po dojsciu na jej koniec, kiedy zgasilismy latarki...!:) Poczulismy sie jak w planetarium! Nad nami zaczely pojawiac sie dziesiatki gwiazd!! A tak dokladnie nie gwiazd, tylko jakis swiecacych stworow (takie a'la swietliki). Wrazenie niesamowite. Byliśmy autentycznie zauroczeni!:) Eh...W innej jaskince z kolei pomieszkiwaly dziwne pajaki... A okoliczne lasy! Przecudowne! Ogromne paprocie drzewiaste po prostu nas powalily!
Potem już tylko dluga droga w kierunku Abel Tasman. Pink Lady nie wytrzymala dystansu i poprzedniego wieczoru. Musialem ja zmienic za kierownica i szybko razem z Danusia zasnely:) No wlasnie. Danusia wczesniej nie spala, bo Katie była absolutnie swiezym kierowca i jezdzila baaardzo niepewnie... Nawet kilka razy mielismy powazne problemy z utrzymaniem sie na drodze... Sam tez sie lepiej poczulem, kiedy miałem kierownice w swoich rekach, a pod nogami pedaly, a nie uginajaca sie pod naporem chcacych hamowac nog podloge...
Wczesnym wieczorem dotarlismy do hostelu i pola kempingowego Barn w Marahau na skraju Parku Narodowego Abel Tasman. Byliśmy na miejscu!:)