Jestesmy boscy... Chcielismy wczesnie wstac, gdzies tak przed 7 rano, a udalo nam sie pospac prawie do 10... A wlasnie o tej godzinie powinnismy opuscic kemping. Wiec blyskawiczna ewakuacja na glodnego, zwijanie mokrego namiotu i wymeldowanie. Pani w recepcji sie nad nami zlitowala i nie musielismy nic wiecej placic. Ale niestety zaczelo padac i byliśmy w kropce. Sniadanie zjedlismy jeszcze na kempingu, ale w tak zwanym miedzyczasie wszystkie samochody z turystami zdazyly już odjechac... Pieknie! Kolo poludnia ustawilismy sie na drodze wylotowej w kierunku Dunedin. Ruch był bardzo mizerny, ale trzymalismy fason. Chyba po 30 minutach zlitowala sie nad nami jakas kobieta i nie dosyc, ze zawiozla nas do Dunedin, to jeszcze jak uslyszala o naszych planach i dotychczasowych "dokonaniach" wywiozla nas ponad 15km poza miasto! Idealnie! Dobra nasza, bo przestalo tez padac i moglismy spokojnie czekac dalej. Nie mielismy dokladnie sprecyzowanych planow na dalsze podrozowanie po poludniowej czesci NZ. Nie wystawialismy kartki z nazwa nastepnej docelowej miejscowosci. Wiedzielismy, ze ta czesc wybrzeza jest niesamowita i pelna uroczych miejsc, ale bez samochodu nie było szans, żeby tam sie dostac. Szykowalismy sie wiec na dojazd do Te Anau - czyli miejsca wypadowego w najpiekniejsze zakatki Fiordlandu:)
Może po 20 minutach zatrzymal sie gosciu w furgonetce z motorowka na przyczepie. Był jakis taki dziwny, wrecz idealny balagan w samochodzie, mowil tak, ze ledwo go rozumielismy, ale jechal na poludnie wiec jedziemy dalej;) Lepiej trafic nie moglismy!! Okazalo sie, ze jest farmerem; ma ponad 200ha ziemi i 1700 owieczek:) Zawiozl nas do swojego domu, wypilismy kawe, a potem zafundowal nam wycieczke po okolicy! Widzielismy przepiekny kawalek wybrzeza ze slynnym Nugget Point, o którym moglismy tylko wczesniej pomarzyc! Cuda! Klifowy brzeg, potezne fale trzaskajace o ogromne skaly, wylegujace sie cale stada futrzastych foczek, a my patrzylismy na to wszystko z gory!:) Na plazy obok - jak by wszystkiego było malo - obejrzelismy sobie kolejna pare zolto-okich pingwinow, ale tym razem w akcji: wpierw plywaly w oceanie (wygladaly jak kaczki), potem czaily sie do wyjscia, przebiegaly przez plaze charakterystycznym krokiem i suszyly na skalach... Rewelacja! Kurcze, co za dzien! Wczesniej nawet przez mysl nam nie przeszlo, ze tam będziemy:) Wrocilismy do domu farmera. A tam już cala rodzinka: jego mila zona, ktora przygotowala pyszny obiad, stadko synow (chyba 6!) i jeszcze jacys znajomi. Troche sie uspokoilismy, bo zaczelo to normalnie wygladac, choc nie do konca...Jeszcze w Australii obejrzelismy film pt."Woof Creek", gdzie farmer zabral z drogi troje turystow, potem ich troszke meczyl a potem zabil...;) Z tym czlowiekiem mielismy podobne obawy, ale stawialismy na to, ze jak nas już zabije, to potem jeszcze zje!:) Tym bardziej, ze jeden z jego synow wlasnie uszykowal karabin i ruszal na polowanie... A jak ta przemila zona powiedziala, ze nastepnego dnia chce z nami pojechac na Cannibal Bay to zdebielismy... Ale bez obaw! Jestesmy cali:) Spokojna nocka u farmerskiej rodziny. Nastepnego dnia sniadanko, zwinelismy wysuszony namiot, Tom zabral nas na wycieczke po ogromnej farmie, a potem jego zona Jacqui zrobila jak obiecala - zabrala nas do Cannibal Bay i piekny spacer do nastepnej plazy. No i co mam pisac??? Znowu fenomenalnie! Fale, piasek, skaly, lwy morskie i foki... Dzieki nim moglismy zobaczyc najpiekniejsze fragmenty poludniowej NZ! Dziekujemy! Potem Jacqui wywiozla nas na glowniejsza droge, zostawila w wybornym miejscu i zaczelismy lapac stopa dalej!:) Było już kolo 14, dzien już pelen wrazen, wiec na nic wiecej nie liczylismy... Ale po 20 minutach zatrzymala sie polsko-niemiecka para!:) Zwiedzali NZ wypozyczonym caravanem i oczywiście nie jechali prosto do jakiegokolwiek miasta tylko w kolejne przepiekne miejsca wybrzeza. Dobrze... Z nimi dotarlismy do Purpoise Bay - gdzie wypatrzelismy z daleka kilka delfinow!! - i Curio Bay z pozostalosciami skamienialego lasu na dnie zatoki i na przyladek Waipapa z latarnia morska i widokiem na Steward Island. Co za dzien! A wcale mialo nas tam wszedzie nie być!;) Tuz przed zmrokiem dojechalismy do miasteczka Invercargill gdzie chcielismy zatrzymac sie na noc. Ale nie moglismy znalezc niczego godnego (czytaj taniego albo darmowego) i postanowilismy zaryzykowac i jechac dalej. W McDonaldzie skorzystalismy z toalety, nabralismy wode, wczesniej zrobilismy jakies zakupy wiec moglismy spac gdziekolwiek. Chcielismy tylko wyjechac za miasto i zostac na noc na jakims przydroznym miejscu postojowym. Wiedzielismy, ze do Te Anau nie dojedziemy, bo pozostal do pokonania dystans 250km dosc pokreconymi drogami a zrobilo sie już ciemno... Wystawilismy reke i po 5-6 minutach zatrzymal sie samochod. Znowu podejrzany facet, znowu ledwo gadal, znowu balagan w samochodzie... Tlumaczymy, ze chcemy gdzies spedzic noc, ze gdzies na dziko... A on, ze jedzie do Te Anau, ze tam mieszka, ze możemy na noc zostac u niego... Co za kraj! Co za ludzie! Cudownie!:)