Z tym pakowaniem nie było tak zle:) Troche szczescia znowu do nas zawitalo! Nie dosyc, ze przez ostatnia noc w Apollo Bay nie padalo, to jeszcze mielismy bardzo przyjemny poranek. Rzecz jasna nie udalo nam sie wczesnie wstac, wiec zanim zjedlismy sniadanie, spakowalismy sie i dotarlismy w odpowiednie miejsce na drodze wylotowej minelo ladnych pare godzin...:) Tak czy siak bez klopotu dojechalismy do Geelong. Mila parka Koreanczykow zostawila nas pod dworcem kolejowym, skad za kilka dolarow mielismy mieć pociag do centrum Melbourne (M). Jednak cos sie z pociagami porobio, bo zamiast nich jezdzily autobusy. Zaczelismy sie zastanawiac, czy nie sprobowac dalej jechac stopem, ale wlasnie zaczelo dosyc konkretnie padac i wiec pozostal autobus. Kupilismy bilety po 6$ i jechalismy do M. Po drodze nie było już spektakularnych widoczkow, bo oddalilismy sie od brzegu. W M byliśmy o czasie, tylko był spory problem w samym centrum. Nie wiedzielismy co sie dzieje. Policja, straz pozarna, sluzby porzadkowe. Jedno z glownych skrzyzowan przed wjazdem do centrum kompletnie zdewastowane. Zrobily sie ogromne korki, ruchu na ulicach praktycznie nie było, bo wszystko stalo... Myslelismy, ze był tam jakis gigantyczny wypadek. Liscie na ulicy, polamane galezie. Tylko skad tyle lodu!!!??? Zaczelismy tworzyc teorie, ze może jakas spora ciezarowka przewozila cos zamrozonego i stad to wszystko. Po 2 godzinach dojechalismy do centrum, do stacji kolejowej Southern Cross. Stacja zamknieta, perony pod woda, to samo wszystkie przejscia podziemne i galerie handlowe, sluzby porzadkowe szaleja, na ulicach korki i chaos... Pozamykane biura i sklepy, wszedzie liscie, galezie, czasami potluczone szklo, pozrywane plakaty i bilbordy reklamowe. Wszedzie lezalo sporo sniegu albo lodu. Ale to przeciez jeszcze lato w Australii!! Okazalo sie, ze zaledwie kilka godzin wczesniej M nawiedzila najgorsza od wielu, wielu lat nawalnica z poteznym wiatrem, deszczem i gradem wielkosci pilek tenisowych...
Tak wiec M przywitalo nas niezbyt przychylnie... Szybko sie jednak w tym balaganie odnalezlismy, kupilismy bilet na pociag do dzielnicy, w ktorej mieszkal nasz gospodarz z Couch Surfing. Bo po M można jezdzic na kilka sposobow. Jest spora siec tramwajowa, pelno autobusow, ale tez bardzo dobrze dziala miejska kolej i to jest najwygodniejszy sposób docierania w miejsca poza centrum. Nasz pociag oczywiście sie spoznil (chyba nic w te sobote nie jezdzilo zgodnie z rozkladem - cud, ze wogole jezdzilo...). Wysiedlismy na stacji Northcote, z trudem dowiedzielismy sie gdzie jest docelowa ulica i po 35 minutowym spacerku z naszymi plecakami dotarlismy do Alexa. Dzielnica dziwna. Jak cale M! Pelno Azjatow i Hindusow. Biali w opozycji:) Troche sie balismy, ale zastukalismy do drzwi. Dom duzy, stary, niestety troche zaniedbany, a w srodku starszny balagan i dosyc brudno... Przypomnialo nam sie Darwin i szybko zaczelismy obmyslac plan ucieczki... Ale Alex okazal sie bardzo milym facetem, pochodzi z Tasmanii, pracuje z dziecmi jako animator plastyczny i robi artystyczne filmy. Również pozostali domownicy ciekawi: mloda aktorka, grajaca w teatrze i imprezujaca po nocach:), czlowiek, którego widzielismy tylko na moment przed naszym wyjazdem, ktory caly ten czas spedzil na jakims festiwalu i mlody Hindus pracujacy jako ksiegowy, ktory przygotowal nam pyszne roti (takie placki) i jeszcze lepszym sosem masala... Niezla i interesujaca mieszanka:) Jakos sie szybko do tego wszystkiego przyzwyczailismy i zostalismy tam 3 dni:) Tylko jeden raz pojechalismy do centrum, żeby zerknac na miasto. Ale jakiegos szczegolnego wrazenia na nas nie zrobilo. Centrum ladne, ale nie powalajace, sporo miejsc pozamykanych po sobotniej nawalnicy. Nad rzeka jakies festiwale, ale o jarmarcznym klimacie - to nie dla nas:) Udalo nam jednak sie wejsc na najwyzszy w miescie wiezowiec i z wysokosci 300m nad ziemia moglismy obejrzec rozlegla panorame. I to było calkiem niezle:) Co nas uderzylo, to niesamoita mieszanka kulturowa i narodowosciowa na ulicach. Tyle z Melbourne...
We wtorek rano podziekowalismy wspollokatorom, wpierw autobusem a potem kolejka wydostalismy sie poza miasto na Hume Hwy - czyli glowna trase w kierunku Sydney! Niestety - z reszta jak zwykle - mielismy problemy, żeby wczesnie sie wygrzebac, wiec stopa zaczelismy lapac dopiero w poludnie... Szlo bardzo kiepsko. Spory ruch, ale zero zainteresowania biednymi Polakami sterczacymi gdzies na poboczu... Dopiero po 2-3 godzinach pierwsze auto. I to tez tylko kawalek. Potem znowu czekanie i znowu tylko kawalek. Potem nas facet wywiozl gdzies na boczna droge. No to du... Znowu czekanie. Z trudem wydostalismy sie na autostrade. Potem zlapalismy calkiem przyjemnego stopa. Jakis strasznie bogaty facet zabral nas spory odcinek swoim najnowszym jaguarem... To nie samochod - to czysta poezja! Cudo! Az sie nie chcialo wysiadac...:) Potem zlapalismy stopa z facetem, ktory jechal do Canberry. Dobra nasza! Po drodze piekne widoczki. Teren sie pofaldowal, troche lasow, pastwiska, pieknie! Wysadzil nas przy jakims McDonaldzie 250km przed Sydney. Ale to już była godzina 20 i zupelnie ciemno... Z naszymi latarkami czolowymi probowalismy cos jeszcze zlapac, ale z zerowa skutecznoscia... Ugrzezlismy na noc gdzies przy szosie... Podreptalismy do McDonalda, wypilismy kawe i zastanawialismy sie, jak te nocke przezyjemy...