Nie wiem czym sobie zasluzylismy, ale szczescie nas nie opuszczalo:) Przemily Hindus (kurcze, jakos przez 2 dni nie zapytalismy go o imie...) wklepal w nawigacje adres naszego gospodarza z CS - Aarona w Adelajdzie i zawiozl nas pod same drzwi! A po drodze z Cooper Pedy dalej piekne widoczki, slone jeziora, zaczely pojawiac sie miejscowosci, zwiekszyl sie rych na drodze. Czulismy, ze zblizamy sie do cywilizacji. Tyle, ze było nadal strasznie goraco. Do przejechania mielismy tylko około 800km, a facet wiedzial do czego sluzy pedal gazu, wiec na miejscu pojawilismy sie troszke wczesniej niż planowalismy.
Na Aarona musielismy tylko doslownie chwilke poczekac. Po 2- minutach pojawil sie lysawy gosciu, cos do nas zagail swoja nienaganna australijska angielszczyzna i zrozumielismy tylko tyle, ze mamy jeszcze troche poczekac, bo cos tam.
Okazalo sie, ze musial troche ogarnac w domu:)) Biegal caly czas, ogarnial calkiem niezly balagan, przygotowal nam pokoj, nawet wniosl na gore dodatkowe lozko... Wlasnie - na gore... Domek był skromny, ale bardzo przyjemny. Cudownie spokojna okolica, przedmiescia - kilkanascie kilometrow od centrum, jak na wsi. Cisza, zerowy ruch na drogach, nic sie dzieje... Rewelacja!! Dostalismy pokoik na pietrze. Okropnie goraco było, wiec Aaron wykombinowal przenosny klimatyzator; dostalismy tez dodatkowy wiatrak... Co za facet! Bardzo sympatyczny, bardzo o nas dbal i staral sie, żeby nam niczego nie brakowalo. Zawiozl nas do sklepu - zrobilismy spore zaopatrzenie, wlacznie z szampanem na Sylwestra(!), byliśmy razem na plazy gdzie pomoczylismy sie troche w oceanie, zawiozl nas do biblioteki na internet, odwiedzilismy Cleland Wildlife Park, gdzie moglismy z bliska obejrzec i pomacac koale (!!!!), kangury, dziobaki, psy dingo i cala mase innych zwierzakow; jedlismy razem obiadki i lunche, obejrzelismy film na DVD z polskimi napisami! - choc caly czas mielismy problem, żeby rozumiec co do nas gada...:))Te 3 dni spedzone w jego domu wspominamy bardzo milo:) Chyba najbardziej utkwila nam w pamieci akcja z kotem. No bo Aaron miał kotka... Maly i mlody kociak, zaledwie 8 tygodni, strasznie rezolutny i zabawny:) I sliczny! - to widac na fotkach:) Na imie miał Danger! (Niebezpieczny!:)) I pewnego dnia ten kociak zniknal. Zazwyczaj siedzial tylko w domu, albo czasami bawil sie w ogrodku pod bacznym spojrzeniem Aarona, ale tamtego popoludnia nigdzie go nie było. Przeszukalismy caly dom, zagladalismy doslownie wszedzie:szafy, szuflady, lozka, nawet pralka czy lodowka... Kota nie było. Ruszylismy na poszukiwania po najblizszej okolicy. Aaron objechal ulice samochodem, a my zagladalismy w kazda dziure... Dalej nic. Może po 2-3 godzinach poszukiwan wrocilismy zrezygnowani do domu. W akcie smutku i zalu Aaron siegnal po kolejne piwo, a ja zauwazylem na tapczanie siedzacego i zadowolenego z zycia kociaka...:)) Nie mielismy (i do tej pory nie mamy!!) najmniejszego pojecia, gdzie on przez caly czas siedzial:) Najwazniejsze, ze sie znalazl! Eh...fajnie tam było, ale w niedziele musielismy sie ewakuowac, bo miał nastepnych gosci z CS - parke niemiecko-hiszpanska. Dwie dziewczyny... Nie dziwie mu sie, ze był bardzo niecierpliwy:))
A my mielismy w Adelajdzie umowionego kolejnego gospodarza, wiec o swój tymczasowy byt byliśmy spokojni. Aaron podwiozl nas na drugi koniec miasta, serdecznie sie pozeglalismy i czekalismy na Joe, bo znowu byliśmy wczesniej, niż sie umawialismy.