Rano pobudka o 5.00, pakowanie, szybkie sniadanie i John nas wywiozl poza miasto. O 7.30 stalismy już na Stuart Hwy z wyciagnietymi kciukami i watpliwa (ale jednak) nadzieja, ze może cos nas w kierunku Coober Pedy zabierze. To oddalone od AS o prawie 700km miasteczko było kolejnym celem wedrowki po Australii. Zaczynalo już sie robic okropnie goraco. Cale szczescie stalismy w cieniu i mielismy spory zapas zamrozonej wody. Nie pomyslelismy tylko, żeby w domu nasmarowac sie specyfikiem na muchy. Były okropne i natretnie wlazily w nos, uszy, oczy, do ust... Niby szukaly wilgoci i niby je rozumiem, ale i tak by je wszystkie wytlokl... Musialo to komicznie wygladac, jak stalismy przy drodze, jedna reka z wystawionym kciukiem, a druga non-stop machajaca kolo glowy:) A na autostradzie znowu nic sie nie dzialo. Ruch niby spory, ale to przewaznie lokalne, krotkie dojazdy. Czekalismy na zbawienie. O 8.30 zatrzymal sie jeep. Nie wierzylismy! To był jednak John odwozacy Sare - dziewczyne ze Szwecji (gosc z CS) na lotnisko. Troche sie z nas posmiali (ale bardzo zyczliwie), zyczyli powodzenia, pojechali, a my stalismy dalej... Wypilismy już prawie 3 butelki wody i zastanawialismy sie, co z nami bedzie...
Po kolejnej godzinie zatrzymal sie czarny samochod. W srodku czarny facet - jak sie okazalo Hindus:) Kurcze! Mamy wiecej szczescia niż rozumu. Jechal do Coober Pedy, tam chcial zostac na noc, a nastepnego dnia jechac do Adelajdy... Niemozliwe stalo sie możliwe. Jednym stopem mielismy przejechac 1600km i do tego z postojem w Coober Pedy (CP)!! Szczescie niesamowite! Facet bardzo przyjemny i mily. Przydala nam sie wczesniejsza obecnosc w Indiach. Raz, ze latwiej nam było go zrozumiec, a dwa moglismy pogadac o jego ojczystym kraju. A zaczelo sie od tego, ze na kokpicie samochodu stal Ganesza:) To taki jeden z kilkuset milionow hinduskich bogow - przedstawiany jako postac podobna do slonia, w kazdym razie ze sloniowa traba:) Czas mijal bardzo szybko. Piekne krajobrazy za oknem, w srodku klima i delikatna muzyczka, krotkie i dobrze wyliczone postoje. Do CP dotarlismy już przed 15, wiec wiedzielismy, ze będziemy mieli dosyc czasu, aby wszystko w miasteczku obejrzec. Jednak z tym czasem nie do konca tak spokojnie, bo nie wiedzielismy, ze w CP już jest zmiana strefy i stracilismy 1 godzine. Mielismy klopot ze znalezieniem noclegu, bo tanie pole namiotowe z przewodnika w okresie pomiedzy Bozym Narodzeniem i Nowym Rokiem bylo nieczynne. Ale może dobrze, ze było nieczynne. I to conajmniej z dwoch powodow. Po pierwsze trafilismy na cudny nocleg, a po drugie w namiocie by był problem, aby przezyc. I to doslownie.
CP to najslyniejsze na swiecie miejsce, gdzie wydobywa sie opale. Kopalniane szalenstwo rozpoczelo sie w 1915 roku i trwa do dzisiaj. Drogocenne kamienie były przyczynkiem do powstania miasteczka, wielu ludziom przyniosly fortune i slawe, ale tez wielu odebralo wszystko... Tak czy siak, miejsce dla nas nowe, inne od wszystkich widzianych dotychczas, niesamowite... Cala okolica rozkopana. Masa kopcow i kopczykow. W miasteczku prawie zero zycia na powierzchni, jednak sporo sklepikow, muzeow i galerii z opalami. No wlasnie... Na powierzchni! Na tym polega fenomen CP! Tam zycie toczy sie pod ziemia! Temperatury latem (a teraz jest wlasnie lato...) dochodza bardzo często do 50 stopni. My mielismy tylko 42 stopnie w cieniu, ale i tak nie szlo zyc. Powietrze było tak gorace, ze przy oddychaniu wciagane powietrze parzylo dziurki w nosie... Dlatego ludzie zyja, pracuja i mieszkaja pod ziemia!:) Nasz hostelik był również urzadzony w dawnej kopalni. Spalismy 6,5 metra ponizej poziomu gruntu i było bosko. Wrazenie niesamowite. Jak ktos byl w Wieliczce, to będzie mogl to sobie lepiej wyobrazic. Recepcja tylko na powierzchni. Potem wejscie i kamiennymi schodami w dol. Potem jeszcze w dol. Potem kamienny korytarz z kamiennymi komnatami po bokach. A w nich urzadzone dormitoria. Lozka, wieszaczki itd. Cudo! I najwazniejsze: swieze, chlodne powietrze! Temperatura około 25 stopni! Ameryka!:) Strasznie nam sie podobalo spanie pod ziemia:) Poza kilkoma hotelikami w CP także widzielismy kosciol pod ziemia, galerie z muzeami, domy mieszkalne... Na powierzchni nie da sie zyc. Dlatego pisalem, ze bardzo dobrze, ze pole namiotowe było zamkniete:) Ciekawe, co by z nas po jednej nocce w namiocie zostalo...?Straszna szkoda, ze w podziemnym hostelu moglismy byc tylko jedna noc. Ale raz, ze kosztowalo to po 25$ na osobe (nasz pierwszy platny nocleg w Australii), a dwa jutro ruszalismy z Hindusem dalej do Adelajdy! W kamiennej komnacie spalismy jak susly! Leniwa pobudka. W bardzo dobrze wyposazonej kuchni uszykowalismy sobie sniadanie, potem prysznic (albo odwrotnie - już nie pamietam) i w droge. Czekalo nas przejechanie autostopem około 900km, ale tym razem nie balismy sie o transport!:)
Maly dodatek:
(09/01/2010) Teraz jestesmy od kilku dni w Adelajdzie. Jest dalej strasznie goraco... Za 2-3 dni ruszymy na kemping, gdzie (byc może...) zatrzymamy sie na dluzej. Nie wiemy czy tam będzie zasieg w telefonach i czy będzie internet. Postaramy sie jakos odezwac i opowiedziec o doswiadczeniach z Adelajdy, ale gdyby była cisza, to prosze sie za bardzo nie matrwic!:)