Ten raj zasluguje na odrebny wpis!
Sam fakt, ze jestesmy w AS już jest dla nas niesamowity. Kolejne marzenie sie spelnilo! Do tej pory nie możemy w to uwierzyc...
No i to miejsce, gdzie jestesmy... Bajka!
Parterowy dom z centralna klimatyzacja i wiatrakami na sufitach. Generalnie dwa duze pomieszczenia i kilka malych. W jednym z tych wiekszych jest spora kuchnia, czesc jadalna i czesc wypoczynkowa z telewizorem i radiem, w którym graja kawalki z lat 50 i 60:) Drugie pomieszczenie to czesc rozrywkowa domu: cudny stol bilardowy z jeszcze cudniejszymi kijami, dwa automaty do gry (flippery!- pamietacie?), dystrybutory paliwowe... I cala masa drobnych gadzetow:) Dom ma trzy spore sypialnie, dwie lazienki z osobnymi kibelkami. W lazienkach duze wanny naroznikowe i kabiny prysznicowe. John ma dodatkowo spora garderobe i zaraz przy swojej sypialni wejscie do garazu. A tam - oprocz terenowego auta - dwa motocykle... Oczywiście oba to oryginalne maszyny marki Harley-Davidson! Jeden o pojemnosci 1580ccm, drugi 1310ccm. Istne cuda i potwory zarazem!!:) Tym wiekszym miałem okazje sie nawet przejechac. Rzecz jasna jako pasazer, ale i tak wrazenie było niesamowite. Potezna moc tego motoru była wrecz namacalnie odczuwalna. Monstrum!:) Ten wiatr na twarzy i niskie tony ogromnego silnika... Ale chyba sobie takiego nie kupie, bo bym musial wydac około 30.000$...:) W domu jest jeszcze pralnia z ogromna pralka (juz trzy razy była zapakowana naszymi rzeczami) a z tylu taras i ogrod. Na tarasie wygodne fotele, trampolina do skakania, lodowka z woda i piwem...:) Jest tez oczywiście basen z ciagle chlodna woda, a na zboczu wzniesienia kilka metrow od domu skacza kangury! To niesamowite siedziec sobie rano na zewnatrz, popijac kawke, palic skreconego papierosa (na normalne mnie nie stac - 10-13$ za paczke!) i patrzec jak kangury wcinaja jakies zielsko doslownie 10m od ciebie...:)) W domu jest tez kilku lokatorow. Pies, a wlasciwie suka - Alice, kot - Rusty. Oba zwierzaki strasznie leniwe i jednoczesnie mile. Tylko pewnego dnia mielismy problem z Alice, bo po zjedzeniu resztek z naszego obiadu zaczela tak pierdziec, ze w domu można było sie udusic... Musielismy wygonic pieska na zewnatrz:) Poza czworonogami jeszcze piec pytonow! Dwa dosyc spore i dwa mniejsze i jeden calkiem malutki:) Każdy z nich ma swoje terrarium i generalnie sa dosyc leniwe. Jedza raz na kilka tygodni malo sie ruszaja, ale wrazenie robia niesamowite:) Mielismy niepowtarzalna okazje widziec, jak dostaja jedzonko. Wpierw mrozone szczury (bo to pytonowy przysmak!) trzeba rozmrozic. Potem za ogonki podawac wezom, a te blyskawicznymi skokami w gore chwytaja zdobycz w paszcze, sciagaja na dol i owijaja swoimi cialami... Nie wiedziec czemu dzieje sie to strasznie szybko, a szczury i tak nie uciekna... Potem chwila zabawy, a po 5-6 minutach z paszcz wystaja tylko ogonki biednych gryzoni... Potrafia tez przy okazji pokasic karmiacego. No i najwazniejszy lokator - nasz gospodarz John. Kapitalny czlowiek. Facet kolo piecdziesiatki, totalnie wyluzowany, bardzo sympatyczny i mocno zaangazowany w Couch Sufring. Zaczal kilka miesiecy temu przyjmowac gosci, a już miał ich kilkadziesiat!:) Cale szczescie, ze na swiateczny czas trafilismy wlasnie do takiego miejsca. Lepiej nie moglismy!!!:)
I nie tylko chodzi o swieta. Danusia po tym fatalnym stopie dostala mocno w kosc. Wpierw ogolne oslabienie, potem wysoka temperatura, a na koniec wysypka na calym ciele. Tutaj moglismy spokojnie odpoczac, zregenerowac sily, a Danusia sie podleczyc.
No wlasnie. Swieta. John nie jest religijny, wiec w domu ani choinki, ani jakichkolwiek innych oznak Bozego Narodzenia. Ale tak czy siak, kolacje wigilijna trzeba było przygotowac. W miasteczku jest kilka sporych marketow, wiec w wigilie ruszylismy na zakupy. Chcielismy upichcic cos koniecznie polskiego, typowego dla naszych wigilijnych stolow. Myslelismy o jakims barszczu, może o rybie? No i szok! W markecie udalo nam sie kupic swieze buraczki, majeranek, lisc laurowy! Do tego slodkie buraczki z puszki, czosnek, kostka rozolowa i barszcz gotowy. Ponoc był pyszny, a John, ktory generalnie bardzo lubi buraki, to nigdy wczesniej buraczkowej zupy nie kosztowal, pochlona dwa pelne talerze!:) Do barszczyku podalismy - z racji braku uszkow z kapusta i grzybami - tortelini z kurczakiem i grzybami:) Było niezle! Ale co z ryba? Wpierw chcielismy cos usmazyc. Ale jak zobaczylismy ceny swiezych ryb, to bardzo szybko nam sie odechcialo... Chodzilismy pomiedzy regalami w markecie szukajac czegos specjalnego, czegos polskiego. Chodzilismy, chodzilismy i wychodzilismy! Nigdy bym nie uwierzyl... Sledzie matjasy, solone w naturalnej zalewie. Normalne sledzie!! Ale najlepsze było to, ze one były MADE IN POLAND!!!! Zwariowalismy. No wiec już tylko smietanka, jogurt, cebula, jablko, koperek i wyszly pyszne sledzie w smietanie! Do tego gotowane ziemniaczki i wyszlo genialnie. John zjadl tez dwie porcje!:) Tak wiec na stole wigilijnym udalo nam sie postawic dwie polskie potrawy. Do tradycyjnych dwunastu dan jeszcze troche brakowalo, ale i tak byliśmy strasznie zadowoleni:)
A samo Alice Springs? Male, uspione miasteczko w srodku pustyni. Czyste, zadbane, sporo zieleni. Na ulicach spokoj, malo ludzi, malo samochodow. Kilka centrow handlowych, sporo sklepow i biur turystycznych, kilka kosciolow roznych wyznan. W katolickim była nawet pasterka o polnocy, ale poszlismy na Msze w Boze Narodzenie o godz.9.30. Obawialismy sie powrotu do domu w srodku nocy. John mieszka poza centrum i 40-minutowy spacer wcale nam sie nie usmiechal. Udalo nam sie tez odwiedzic kilka galerii glownie ze sztuka aborygenska, byliśmy tez w czyms w rodzaju zoo, gdzie zgromadzono kilka interesujacych gadow zamieszkujacych okolice.
Tutaj jest cudnie. Czujemy sie wysmienicie i nie bardzo chce nam sie ruszac dalej. W domu jest jakas taka mila atmosfera, ktora pozwala zapomniec na chwile o tym, ze jestesmy w podrozy. Robimy zakupy, gotujemy obiady, jemy normalne sniadania, gramy w bilard, obserwujemy kangury, kapiemy sie w basenie... Jest bosko! Jutro sie to troche zmieni, bo ruszamy na 3-dniowy rejs do Uluru i jeszcze kilku innych miejsc. Srodek lata w tych okolicach nie jest najprzyjemniejszy, ale postaramy sie jakos przezyc. Traktujemy to jako cos w rodzaju testu na wytrzymalosc. W koncu to jedno z najgoretszych miejsc na swiecie... Dobrze, ze po wycieczce będziemy mogli do domu Johna wrocic, wiec możemy zostawic wiekszosc naszych bagazy, a po powrocie troche znowu odetchnac... Jeśli o mnie chodzi, to mogę tu zostac na zawsze...:)