Ale Sajgon! I to doslownie!:)
Tym razem bez zaskoczenia autobus przyjechal po nas z ponad godzinnym opoznieniem i w Ho Chi Minh City wyladowalismy po godzinie 20...
Ale po drodze widzielismy interesujace obrazki! Praktycznie wszystkie domy na calym odcinku drogi przystrojone były choinkami, kolorowymi lampkami, ubranymi w czerwone kubraczki gwiazdorami... W kazdej wiosce katolicki kosciol, przed domami figurki Matki Bozej, na elewacjach krzyze i symbole Ducha swietego; a w tym wszystkim co jakis czas buddyjskie oltarzyki przypominajace troche karmniki dla ptakow z kadzidelkami, figurkami i obrazkami bogow, dla których przygotowane lezaly napoje, jedzenie, papierosy...
W miescie przywitalo nas chyba z milion motorkow jezdzacych po ulicach bez jakichkolwiek zasad, wszystkie jednoczesnie we wszystkich możliwych kierunkach... Az dziw bierze, ze do tej pory widzielismy zaledwie kilka niegroznych wypadkow. Pozniej dowiedzielismy sie, ze motorkow w Sajgonie jest ponad 5 milionow i ze bardzo często dochodzi do nawet smiertelnych wypadkow z ich udzialem. Jakos nas to nie zaskoczylo... Teraz musza wszyscy jezdzic w kaskach i może jest troche lepiej.
Po zorientowaniu sie co i jak podjelismy decyzje o wykupieniu 2 dniowej wycieczki do Delty Mekongu. Wpierw chcielismy tam jechac niezaleznie, ale jak podliczylismy oczekiwane wydatki, to nam wyszlo, ze taniej będzie pojechac z biurem. Skontaktowalismy sie z naszym pierwszym w trakcie tej podrozy gospodarzem z Hospitality Club, odwolalismy nasz nocleg (bo to nie mialo sensu jechac gdzies tam tak pozno, tylko po to, żeby nastepnego dnia wczesnie rano już uciekac, a biorac pod uwage jeszcze taxi w obie strony, nawet za bardzo sie to nie oplacalo), dogadalismy sie, ze będziemy na tym noclegu za 2 dni, poszukalismy tani pokoik w centrum tylko na przespanie (mega maly pokoik z wiatrakiem za 8$).
Za te wycieczke zaplacilismy po 18$. Miał w tym być transport autobusem, lodki, nocleg, obiad, sniadanie, degustacje roznych specyfikow, zwiedzanie kilku miejsc. Troche byliśmy nieufni. Z ta tez nieufnoscia zapakowalismy sie nastepnego dnia rano do autokaru. Przewodnik przedstawil plan wycieczki i ruszylismy do Delty.
Wpierw dojechalismy do My Tho - bramy Delty. Przesiedlismy sie do lodki, ktora nas zabrala na krotki rejs, po którym wyladowalismy w miejscu, gdzie produkuje sie cukierki i inne slodycze z kokosow. Moglismy na wszystko popatrzec i sprobowac tych wyrobow, a także roznych alkoholi wyrabianych w Delcie Mekongu. Były wina bananowe, wodka kokosowa i specyficzna nalewka z wezami i skorpionami w butelkach (ponoc dobra na potencje). Potem już nie pamietam kolejnosci, ale mielismy krotka przejazdzke rozklekotanymi rowerami i przerwe na lunch; malymi lodkami odwiedzilismy owocowe sady i pszczelarska pasieke, gdzie poczestowano nas suszonymi owocami i herbata z miodem; moglismy potrzymac sporego pytona (!) i wysluchac prezentacji miejscowych grajkow (straszne to było...:-)); po tym wszystkim wsiedlismy na duza lodke, poplynelismy do My Tho, wsiedlismy w autobus, ktory nas zawiozl do Can Tho - stolicy prowincji. Zakwaterowano nas w przyjemnym hoteliku i po jakiejs przekasce pelni wrazen szybko zasnelismy.
Nastepnego dnia sniadanie o 6.30! Lodzia dotarlismy na plywajacy market Cai Rang. To taki prawie normalny spory rynek, gdzie handluje sie hurtowo i detalicznie wszelkimi plodami rolnymi. Roznica tylko polega na tym, ze dzieje sie to na wielkiej rzece. Dziesiatki wielkich lodzi (hurtowni i mieszkan - jednoczesnie) zakotwiczonych na srodku i dookoła setki mniejszych, ktore plywaja po rzece w ta i spowrotem, a to kupujac, a to cos tam sprzedajac. A pomiedzy tym wszystkim kilkanascie lodek z turystami, którzy fotografuja wszystko co sie da. Nie był to najbardziej spektakularny market jaki widzielismy, ale na pewno bardzo autentyczny, nie zrobiony pod turystow (jak ten slynny pod Bangkokiem). I dobrze. Waskimi kanalami dotarlismy w rejon, gdzie produkuje sie makaron ryzowy. Znowu moglismy zobaczyc jak to sie robi! Potem sad owocowy. Widzielismy na drzewach papaje, manga, rambutany, ogromne jackfruity, pomelo i cala mase innych wynalazkow. Interesujacy był staw z kwiatami lotosu - oczywiście moglismy sprobowac ich ziaren:) Po malpim mostku (kilka tyczek bambusowych przerzuconych przez rzeczke - wszystko sie ledwo kupy trzymalo...) doszlismy do miejsca, gdzie tych wszystkich owocow moglismy sie najesc. Jednak tego już w cenie wycieczki nie było, ale i tak obzarlismy sie dosyc konkretnie:) Potem pyszna kawa i powrot lodka do miasta. W hotelu zjedlismy lunch i autobus zawiozl nas spowrotem do Sajgonu.
Te dwa dni były niesamowite. Za niewielkie pieniadze mielismy sporo wrazen, widzielismy kilka interesujacych rzeczy, lodkami docieralismy do miejsc, gdzie nie było by szans dotrzec samemu, autobus, nocleg, lunch, sniadanie... Jak dla nas - rewelacja! Samemu nie ma najmniejszej mozliwosci, aby to wszystko tak zorganizowac, a żeby zobaczyc chocby fragment tego wszystkiego - trzeba by wydac minimum 30$... Zdecydowanie polecamy T.M Brother's Cafe, 230 De Tham. Zasluzyli na reklame:)
Tym razem pojechalismy do gospodarza z HC. Z racji tego, ze nasze telefony w Wietnamie nie dzialaja, wyslalismy SMS ze Skype, wzielismy taxi za 60.000 i pojechalismy pod podany adres. Kurcze, znowu Sajgon... Adres niby przy sporej ulicy, ale ten konkretny numer gdzies glebiej. To zaczelismy brnac labiryntem waskich uliczek... Czulismy sie jak w zoo, tylko tym razem to my byliśmy eksponatami:) Zero turystow, zycie toczace sie na ulicy, zaklady fryzjerskie, krawcowe, ciasno zabudowane domy, pelno swiatecznych lampek, przystrojone choinki, w jakims narozniku ustawiony bozonarodzeniowy zlobek, ledwo przeciskajace sie motorki... Inny swiat, inny Sajgon. Pod podanym adresem nikogo nie było. Dom jakis kiepski, wygladajacy jak magazyn. Zaczelismy szybko kombinowac, czy by stamtad nie uciekac... Ale jakos udalo nam sie od kogos dowiedziec (no bo rzecz jasna zrobilo sie niezle zbiegowisko, jak rozlozylismy sie pod brama z plecakami), ze nasza gospodyni będzie w domu za 30-40min. Ok. W miedzyczasie podjechal jakis chlopak na rowerze z pytaniem, czy wszystko dobrze, bo zadzwonil do niego wujek i powiedzial, ze dwoje turystow jest na ulicy... Kobieta z HC pojawila sie po 40 minutach i pierwszy raz znalezlismy sie w normalnym, wietnamskim mieszkaniu. Doswiadczenie z pewnoscia ciekawe. Na dole duza, metalowa brama - jak wszedzie. W srodku miejsce postojowe dla kilku motorkow (oczywiscie...) i schody na gore. Tam dwa malenkie mieszkanka i kolejne schody jeszcze wyzej. I tam mieszkala kobieta o imieniu Nga. Wpierw cos w rodzaju przedpokoju z wyjsciem na mikrobalkonik z pralka; potem pokoj zasadniczy, bez okien, ze sporym materacem do spania, biurko z komputerem, szafki ze szpargalami, duzy telewizor i sprzet do karaoke (!), choinka z lampkami i na podlodze oltarzyk jakis bogow, strzegacych domu przed zlymi duchami... Z tego pokoju wchodzilo sie do czegos, co pelnilo funkcje aneksu kuchennego (jednak nasze wyobrazenia o kuchni sa z pewnoscia zupelnie inne niz Wietnamczykow...) i dosyc kiepska malenka toaleta. Ale najwazniejsze, ze była klimatyzacja i internet!:) Byliśmy troszke wyploszeni tym wszystkim. Ona kiepsko gadala po angielsku, mielismy spory klopot w zlapaniu kontaktu, poza tym balismy sie, ze będziemy razem spac. Jednak wszystko jakos rozeszlo sie po kosciach. Nga spala u sasiadki nizej, zostawiala nam klucze do mieszkania (choc pierwszego dnia zapomniala o bramie na dole i uwiezieni, glodni, czekalismy az przyjdzie z pracy na lunch...), pomogla zrobic zakupy - dotarlismy do sporego centrum handlowego, gdzie moglismy kupic wszystko, czego będziemy dalej potrzebowac (pasta do zebow, mydlo, szampon, krem na slonce itd. itp), byliśmy razem na kolacji, udalo sie tez troche porozmawiac:) A wlasnie! Kolacja! Skusilem sie, żeby sprobowac hot vit lon - to taki wietnamski odpowiednik filipinskiego baluta. Ale do rzeczy! Każdy wie, ze z jajka wykluwa sie ptaszek. Kurczak, kaczka - wszystko jedno. W tym przypadku to było kacze jajko. I wyobrazcie sobie takie jajko ugotowane na twardo, ale tylko chwile przed wykluciem pisklaka... Otoz takie cos wyladowalo na moim talerzu. Malenki, jeszcze nie wykluty ptaszek w ksztalcie jajka... Delikatne piorka, dziubek, lepek itd.... Nie będę podawac szczegolow, ale ze specjalnymi sosami, przyprawami i ziolami było pyszne! Okazalo sie, ze strach przed zjedzeniem baluta był zupelnie niepotrzebny:)
Spedzilismy u Nga dwie noce i dwa dni. No może prawie dwa dni, bo pierwszego wpierw nie moglismy sie wydostac, a potem zaczelo tak padac, ze już po 10 minutach uliczki zamienily sie w rwace strumienie, a woda siegala prawie kolan. Przed wylotem z Wietnamu zrobilismy jeszcze pranie, najedlismy sie do syta bagietek i wszelkiego mieska. Bo w Wietnamie jest jeszcze dosyc tanio... Teraz siedzimy na lotnisku w Ho Chi Minh City i czekamy na samolot. Lot mamy o 22.05 i jutro rano będziemy już w...:)