Pierwszy raz jechalismy autobusem sypialnym. Może nie był tak wygodny jak pociag i było roche mniej miejsca do spania, ale generalnie super. Klima i kocyki do przykrycia. Dwa pietra, na kazdym trzy rzedy rozkladanych foteli. Pozycja prawie lezaca, glowa troche uniesiona na oparciu, pod ktore mieszcza sie nogi sasiada z tylu, a twoje nogi pod fotel sasiada z przodu. Dobrze wyliczone postoje, nie trzeba było cierpiec i każdy mogl ze spokojem cos zjesc, skorzystac z toalety, zapalic. Rano przesiadka do innego autobusu polaczona z przerwa na sniadanie, wiec wszystk ok:)
Wysadzili nas przy jednym z biur turystycznych gdzies w okolicy 12 kilometra. Bo Mui Ne to oprocz wioski rybackiej skupisko sklepow, osrodkow wypoczynkowych, kurortow, hotelikow i kanjpek rozciagajacych sie wzdluz szosy z Phan Thiet i lokalizacje poszczegolnych miejsc podaje sie w oparciu o slupki kilometrowe na tej szosie wlasnie. Mielismy klopot ze znalezieniem taniego noclegu, ale po kilku kursach motorkami wyladowalismy około 17-18 kilometra w przyjemnym hoteliku obok Sajgon Cafe, gdzie z kolei była przyjemna restauracyjka w ktorej zawsze jedlismy. A w Mui Ne nie udalo nam sie znalezc normalnego sklepiku, wiec sniadania, obiady i kolacje jedlismy w knajpce. Ceny dobre, bo już za 20.000 można było zjesc cos na sniadanie, albo zupe z makaronem, warzywami i jakims mieskiem:) No i piwo po 10.000:) Po kapitalnie przespanej nocce w ogromnym pokoju z klimatyzacja na bambusowym lozku przyszedl dzien na zwiedzenie okolic. Wiedzielismy, ze w samym Mui Ne nic ciekawego oprocz morza nie ma, ale za to okolice maja być przepiekne. Wynajelismy motorek za 80.000 na caly dzien, spakowalismy plecaczek, zatankowalismy nasz wehikul i w rejs. I było cudnie! Wpierw uroczy kanion Fairy Stream (ktorego nie moglismy znalezc, bo był za blisko...), gdzie szlak prowadzil przez strumien rzezbiacy w kolorowym piaskowcu piekne ksztalty. Potem ponad dwudziestokilometrowa przejazdzka nad morzem w kierunku Jeziora Lotosow i bialych wydm (z krotka przerwa na kapiel!). Widoki boskie! Zielone pola, granatowa woda jeziora, polacie lotosow na wodzie (ale malo z nich kwitlo), nad tym wszystkim wydmy bialego piasku, a na gorze blekitne niebo z pelnym sloncem... Zobaczycie to sobie na fotkach:) Tylko to slonce zaczynalo być problemem. Tak prazylo, ze ja już z przechadzki po wydmach zrezygnowalem. Nogi, rece i przede wszystkim kark mialem takiego koloru, ze raki nie mialy by najmniejszych szans. Straszny upal! Wrocilismy w okolice miasteczka. Krotki przystanek na kolejna kapiel w morzu (tez już tylko Danka dawala rade) i wycieczka na - tym razem - czerwone wydmy. Wygladalo to cudnie w popoludniowym sloncu. Danusia dala sie namowic gromadce tubylczych dzieciakow na zjezdzanie po piasku na specjalnie przygotowanych do tego celu matach. Zabawa nawet fajna! Jednak glod doskwieral i trzeba było wracac do Mui Ne. Po szybkim obiadku podjechalismy jeszcze do starej czesci wioski. Waskimi uliczkami dotarlismy w rejon rybacki. Inny swiat. Specyficzne zapachy, troche inni ludzie, kszatanina przy lodziach, sieciach, domkach, wlasnie wylowionych morskich stworach (stworach, bo ryby były w mniejszosci!). Np.wsrzykiwanie czegos jakims mikro-mątwom... A na brzegu dzieciaki biegaly za Danusia, ludzie zapraszali na lodki i nikt nie chcial pieniedzy. Przed zachodem slonca usiedlismy jeszcze na murku z widokiem na zatoke z dziesiatkami, może setkami rybackich lodzi. Czerwone swiatlo dodawalo niesamowitego charakteru temu widoczkowi. Byliśmy dniem zachwyceni, jednak totalnie zmasakrowani sloncem. W hotelu zimny prysznic, smarowanie jakimis specyfikami (w koncu trzeba zaczac pomniejszac choc troche nasza gigantyczna apteczke:-)), kolacja z zimnym pifkiem... Tylko znowu dalismy ciala. Nastepnego dnia chcielismy jechac porannym autobusem do Sajgonu. Ale biletow wczesniej nie kupilismy (a okazji do tego było milion!) i jak przyszlo co do czego to ich brak... Pojedziemy wiec o 13.30 i w wielkim miescie wyladujemy po zmroku. Oj, będzie Sajgon!:)
Skoro mielismy w niedziele rano troche czasu, zdecydowalismy sie pojsc na Msze sw. o godz.8 do katolickiego kosciolka namierzonego dzien wczesniej. Oczywiście biegiem - bo jakos nie moglismy wstac - i totalnie mokrzy (przynejmniej ja) dotarlismy do kaplicy 3 min przed rozpoczeciem Eucharystii. I znowu sporo ludzi, panowie po prawej, panie po lewej; zaledwie kilkoro turystow. Wszedzie wlaczone wiatraki, pootwierane okna, ale i tak trudno było oddychac. Straszna sauna! A sama Msza interesujaca. Liturgie ubogacal zespol wokalny (czasami spiewy wychodzily lepiej, czasami gorzej:-)), nad ksiedzem latal motyl, po scianach w prezbiterium biegaly gekony (takie male jaszczurki przylepiajace sie do wszystkiego), ewangelia i fragment kazania po angielsku i na koniec podziekowania dla obcokrajowcow. Ale najlepsze były obrazy przedstawiajace Droge Krzyzowa. Postaci mialy skosne oczy!:)) Po kosciele spakowalismy nasze plecaki i teraz siedzimy w knajpce obok, pod bambusowa wiata z widokiem na palmy z kokosami i morze:) Uzupelniamy notatki i czekamy na autobus do Sajgonu...