Kurcze! Obwozni (a nawet nie obwozni, tylko raczej obchodzeniowi) sprzedawcy wszelkich dupereli doprowadzaja mnie do rozpaczy. Szczytem wszystkiego był moment przed chwila, kiedy podeszla do mnie pewna pani i ze szczerym usmiechem na twarzy usilowala mi wepchnac plastikowe wiatraczki i grzechotki dla dzieci... Kobieto!!!
Ale wrocmy na Cat Ba...
Cicho wszedzie, glucho wszedzie. We trojke (my i Samuraj) powoli tracilismy nadzieje na dotarcie do miasteczka. Siedzielismy przy przystani, niedaleko brzegu. Z jednej strony ledwo rysyjace sie kontury gorzystej wyspy, z drugiej spokojna i cicha zatoka, nad nami blady Ksiezyc, a w srodku my... Jednak po kilku minutach od momentu odjazdu motorkow zauwazylismy dalekie swiatla zblizajacego sie autobusu!! Po kolejnych kilkunastu minutach siedzielismy w srodku i z biletami za 15.000 i jechalismy przez wyspe do Cat Ba Town!:)
Nie chce generalizowac, ale Wietnamczycy potrafia klamac w zywe oczy i oszukiwac Cie na kazdym kroku tak dlugo jak sie da, tylko po to, aby zarobic pare groszy... To straszne i smutne jednoczesnie. Takie realia zmuszaja turystow do zachowania ogromnej rezerwy i nie pozwalaja zaufac nawet tym, którzy faktycznie chca pomoc (no i zdaza sie to niezbyt czesto)
Na przystani po przeciwnej stronie wyspy, w samym centrum miasteczka, gdzie konczyl sie kurs autobusu, dopadlo nas kilku naganiaczy hotelowych. Ich propozycje były nawet interesujace i po chwili byliśmy w hoteliku z przyjemna restauracyjka i pokojem z dwoma wielkimi lozkami (:-)) i przepieknym widokiem z okna za 5$. Tego dnia już tylko kolacja, zakupy na sniadanie i spanko!:)
Za to nastepnego czekalo na nas cos pieknego... Kapitalna okolica, spokojnie, tanio, bardzo dobre jedzenie (np. spring rolle - porcja swiezych, podsmarzonych warzyw z miesem, owocami morza lub czymkolwiek innym zawinieta w papier ryzowy i smazona na oleju....pycha!!!), wszedzie sporo informacji. Turystycznie - ekstra! I tylko zalowalismy, ze na Cat Ba trafilismy tak pozno...
Zdecydowalismy sie na wynajecie motorka za 2$ na pol dnia, a na popoludnie zafundowalismy sobie rejsc stateczkiem na Wyspe Malp:) Wszystko zalatwial czlowiek z naszego hoteliku.
Motorkiem objechalismy polowe wyspy. Dotarlismy na punkt widokowy w sercu Parku Narodowego, pojechalismy na wybrzeze zobaczyc piaszczyste plaze, wdrapalismy sie wzgorze w samym centrum osady z dosc dziwnym monumentem Ho Chi Minha na samym szczycie, objechalismy miasteczko dookola pewnie ze dwa razy. Bylo fantastycznie! Pogoda robila coraz lepsza, na niebie chmur coraz mniej i coraz wiecej slonca, my mielismy coraz lepsze humory!:) No a te poprawily sie jeszcze bardziej na rejsie! Co prawda ruszylismy ze sporym opoznieniem, ale bylo fantastycznie! Woda zaczela nabierac innego koloru niz powietrze, widocznosc poprawila sie niesamowicie. W drodze na Wyspe Malp minelismy kilka wiosek rybackich stacjonujacych w zatoczkach, kilku turystow na kajakach podziwiajacych okolice, kilka uroczych wysepek z jeszcze bardziej uroczymy plazami... Co celu doplynelismy bardzo szybko. Oprocz nas na pokladzie bylo chyba jeszcze ze 6 osob. Z racji tego, ze na wyspie nie ma portu nasz statek musial przycumowac kilkadziesiat metrow od brzegu. Pozostali turysci zapakowali sie na cos w stylu tratwy i sobie poplyneli, a dla nas zabraklo miejsca... Ale niby nasz przewodnik zaproponowal, ze jesli chcemy, to mozemy poplynac kajakiem. No jasne!! Mielismy tylko troche klopotu, zeby z dosc wysokiej burty stateczku wsiasc do chyboczacego sie na wszystkie strony kajaka... Ale jak juz bylismy w srodku, to bylo super! Natychmiast sobie przypomnielismy splywowe czasy i idealnie zsynchronizowanymi ruchami dobilismy do piaszczystego brzegu. Bylo bosko! malo ludzi, na wyspie generalnie nic oprocz jej samej, pieknej plazy w lagunowej zatoczce i malp oczywiscie! Krecilo sie ich troche po piasku i okolicznych drzewach. Danusia biegala z aparatem i usilowala cos upolowac. I chyba Jej sie udalo!:) Rzecz jasna okolica tez bardzo przyjemna. Dookola nas kilka innych wysepek, bardziej lub mniej porosnietych lasami, czesto z malymi plazyczkami wcisnietymi gdzies pomiedzy skalami. Szkoda tylko, ze szybko musielismy wracac. Przewodnik nas poganial i nie bylo czasu ani zeby sie wykapac, ani zeby poplywac kajakiem. Troche zniesmaczeni wrocilismy na przystan na Cat Ba najkrotsza droga i powedrowalismy do hotelu. Chcielismy goscia opierniczyc, ze wycieczka byla zdecydowanie krotsza niz obiecywal. Chcielismy tez zwrotu czesci kosztow. Ale chyba wyczul sytuacje, bo przez caly wieczor nie moglismy go namierzyc. Poza tym nie mielismy za duzo czasu, zeby go szukac do skutku, bo nastepnego dnia rano mielismy wyplywac promem do Hai Phong. Start mial byc o 5.45 (!!!!) rano i nie moglismy za dlugo marudzic. Jeszcze tylko polowanie na bagietki, male zakupy serkowo-pasztetowe, przygotowalismy kanapki na droge, czesciowo sie spakowalismy i do lozek! Kolejny dzien mial byc dosyc ciezki....
Rano pelna gotowosc i o 5.25 zeszlismy do recepcji. Mielismy nadzieje, ze bedzie czlowiek u ktorego kupilismy bilet na wycieczke, bo tez u niego kupilismy bilet na prom. Jednak go nie bylo... Nikogo nie bylo... Na dole ciemno, drzwi na zewnatrz zamkniete, wszyscy spia, a my za 15 minut mamy prom. Zaczelismy wolac kogokolwiek i po paru minutach wygramolil sie totalnie zaspany chyba brat tego naszego i chwile pozniej chyba ojciec. No i sie zaczelo... Oni chcieli nas skasowac za nocleg, a my chcielismy gadac o wczorajszej wycieczce. Czasu coraz mniej... Po kilku telefonach do naszego czlowieka (starsznie ciezko bylo sie z nim dogadac - chyba byl po jakies imprezie...) zgodzili sie, zebysmy zaplacili troche mniej. Byla 5.50... Pedem pobieglismy razem z chyba-bratem na przystan (zaledwie 100m od hotelu) z plecakami przewieszonymi przez ramiona i jezykami do ziemi, a tam cisza... Nie ma stateczku! Z tym mlodym ciezko bylo sie dogadac. Mamy czakac. To czekamy. Zrobila sie 6.10 kiedy na motorku podjechal wreszcie ten nasz. I zaczela sie awantura. Nie bede opisywal szczegolow, bo moze to mlodziez czyta (:-)), ale koniec koncow oddal nam pieniadze za rejs, oswiadczyl ,ze jestesmy tacy a tacy, na co my, ze on jest taki a taki... Podejrzewamy, ze w momencie kiedy bral od nas pieniadze za rejs nawet nie sprawdzil czy takowy tego dnia bedzie mial miejsce... Zastanawiajace bylo to, ze mial w kieszeni odliczona kwote do zwrotu.
Tak wiec rejsu z Cat Ba do Hai Phong nie bylo... Stalismy z plecakami na brzegu, zycie w miasteczku powoli sie budzilo do codziennej krzataniny, my nie mielismy pojecia jak sie z Cat Ba szybko wydostac i nasz i tak juz napiety plan stanal pod ogromnym znakiem zapytania... Co dalej...?