Kazde z nas wczesnie rano - jeszcze przed planowana pobudka, zupelnie od siebie niezaleznie, zaraz po tylko czesciowym otwarciu oczu, a jeszcze przed wizyta w toalecie, wyskakiwalo z pokoju na balkon sprawdzic widocznosc...
Tego dnia mielismy plynac na wyspe Cat Ba i widocznosc była znowu kiepaska! A tak naprawde to nie było widocznosci...
Jednak nie mielismy już wyjscia. Kilka prognoz podawalo, ze po poludniu ma sie robic piekna pogoda... Ale już tylko z minimalna nadzieja znanym nam już autobusem pojechalismy do portu. Mielismy klopot, żeby sie z kimkolwiek dogadac skad i czym mamy na wyspe plynac. Koniec koncow z 40 minutowym poslizgiem wyplynelismy z Ha Long City w kierunku Cat Ba. Na pokladzie kilku turystow w ramach wykupionej wycieczki i Samuraj. Tak nazwalismy goscia made in Japan dosyc solidnej postury, ktory tak ja my plynal indywidualnie na wyspe. A dookoła nas zaczynalo sie robic pieknie! Do idealu było jeszcze daleko, ale już było widac dziesiatki wysp z ich zielonkawymi wierzcholkami, urocze zatoczki i krzatajace sie wszedzie stateczki roznej wielkosci i roznego przeznaczenia. Oczywiście aparat w ruch i moglismy tylko zalowac, ze mam go tylko jednego i nie mamy dodatkowej pary oczu... Czulismy sie bosko! Wreszcie ta szaroblada zaslona poszla w gore i - przynajmniej czesciowo - odkryla przed nami skarby zatoki Ha Long...
Jako, ze ten rejs był czescia zorganizowanej wycieczki, to zawinelismy jeszcze po drodze do widzianej już wczesniej jaskini. My sobie grzecznie poczekalismy na pokladzie, gapilismy sie na wszystkie strony i po powrocie reszty turystow poplynelismy dalej. Im blizej byliśmy Cat Ba, tym wiekszy zachwyt ogarnial chyba wszystkich. Pronozy nie klamaly! Zrobilo sie kapitalnie! Każdy biegal po pokladzie z jednej strony na druga. Kto podlapal jakis temat na zdjecie, to natychmiast wszyscy obiektywy celowali wlasnie w tym kierunku... Plynelismy coraz blizej wysepek, przeciskalismy sie przez ciesniny, mijalismy zatoczki z piaszczystymi plazami... Byliśmy w szoku. Warto było czekac!:) Rewelacja! Eh.... Duzo by pisac!:)
Na wyspe doplynelismy jeszcze przed zachodem slonca. Wyladowalismy na polnocnym jej brzegu, a do miasteczka po poludniowej stronie, oddalonego od przystani o ladnych kilkanascie kilometrow, prowadzila asfaltowa droga. Mielismy informacje, ze powinien tam jezdzic jakis normalny (cztaj - tani) autobus. Jednak już na statku straszyli nas, ze na Cat Ba nic nie jezdzi i żeby dostac sie do Cat Ba Town trzeba będzie wynajac motorek za minimum 50.000. Ekipa z naszego rejsu zostala na statku, bo tam mieli wykupiony nocleg, jakas inna ekipa pojechala podstawionym autobusem, a na przystani pozostalismy tylko my i Samuraj... I oczywiście kilka motorkow, których wlasciciele natretnie nas namawiali na skorzystanie z ich uslug. Razem z Samurajem dotarlismy do tablicy informacyjnej, z ktorej jednoznacznie wynikalo, ze lokalny autobus jezdzi pomiedzy przystania i miasteczkiem codziennie co 40 minut od 6 rano do 18. No to czekamy. Motorki caly czas uparcie i jednym glosem twierdzily, ze nic nie pojedzie i ze autobus będzie dopiero jutro rano. Slonce już zdazylo zajsc, te 40 minut dawno minely, a my we trojke czekalismy dalej. Danusia rozejrzala sie za miejscem noclegowym (i nawet znalazla:-)), Samuraj spokojnie siedzial na laweczce i przegladal przewodnik. Autobusu jak nie było, tak nie było... Zrobilo sie już zupelnie ciemno, kiedy motorki stwierdzily, ze nic nie zdzialaja i nie zarobia na nas grosza. Wszystkie trzy odjechaly jeden po drugim zostawiajac nas troje samych w ciemnosciach na pustej przystani...