Normalnie Mongolia... Zgodnie z zaleceniami tubylcow na placyku w centrum wioski sterczelismy już od godziny 10.30. Autobus do Sam Nua jechal z Luang Prabang i zazwyczaj przejezdzal przez Nong Khiaw miedzy 11 a 13. Dobra! Czekamy... Przyjechal jakos po 12. Maly autobusik w dosc mizernym stanie. Miał chyba 24 miejsca siedzace. W srodku już ladnych kilkanascie osob siedzialo, a wsiasc chcialo conajmniej drugie tyle. I cala masa roznych paczek, wiader, tobolkow, zawiniatek... Kierowca ze stoickim spokojem zaczal powoli wszystko i wszystkich upychac do srodka. Nie wiem jak to zrobil, ale mu sie udalo:) I czekalismy dalej... Nikt nie wiedzial po co. W autobusie robila sie coraz bardziej gesta atmosfera. Ale jak ruszylismy, to już było tylko lepiej. Ludzie powoli wysiadali, ubywalo pakunkow i przybywalo miejsca. Można już było nawet nogi wyprostowac!:)
Jechalismy ponad 10 godzin. Po fatalnych drogach, ale w przepieknej scenerii. Wytrzeslo nas niemilosiernie, jednak warto było! Caly czas gory, doliny rzek, malutkie wioski z domkami wyplatanymi z lisci i bambusa, soczyste lasy... A w srodku tego wszystkiego my i kilkanasie innych osob w rozklekotanym autobusie na totalnie pustej drodze. Staralem sie liczyc napotkane samochody i - nie jestem pewien - ale jakos przez te ponad 10 godzin minelismy (w obu kierunkach) maksymalnie 12 aut...
Do Sam Nua (wyzwanie dla tych, którzy staraja sie odszukac te miejscowosci na mapie, bo nazwe tego czegos pisze sie chyba na 5 roznych sposobow...) dotarlismy - zgodnie z oczekiwaniami - poznym wieczorem. Razem z 4 innych turystow podjechalismy z dworca autobusowego do centrum (po 10.000 kip/szt) wynalazkiem zwanym sawngthaew. To taka motoriksza (albo duzy tuk-tuk) z kilkoma miejscami z tylu na twardych laweczkach. Znalezlismy jakis tani nocleg w hoteliku typu chinskiego za 35.000 i zasnelismy snem glebokim.
Miasto okazalo sie totalnie beznadziejne. Prawie nikt nie gadal po angielsku; miał być market, po którym kreca sie przedstawiciele kilku okolicznych mniejszosci etnicznych - a nie bylo; zero normalnych knajpek; brak bagietek; internet nie dzialal, bo cos tam; kiepski hotel; nic ciekawego do zobaczenia - chyba, ze kogos interesuje komunistyczny niby-pomnik stojacy w centrum; na dworcu autobusowym nikt nic nie wie; turystyczna dolina... Honor miasta rotowal nawet dobrze dzialajacy punk informacyjny, gdzie prawie cudem dowiedzielismy sie o polaczeniach do granicznej miejscowosci Na Meo i o bezposrednim autobusie do HaNoi. Jednak ta druga opcja odpadala, bo kosztowala 35$ za osobe. Po spedzeniu dwoch nocy w Sam Nua ruszylismy o godz.8 rano za 20.000 kip troche wiekszym i okropnie napakowanym sawngthaew do granicy z Wietnamem. Widzac spore zainteresowanie tym polaczeniem wiedzielismy, ze dobrze zrobilismy rezygnujac z bezposredniego autobusu do wietnamskiej stolicy. Skoro tyle osob jedzie do granicy z taka iloscia roznych towarow, to ruch musi być spory i bez problemu znajdziemy jakis transport w glab Wietnamu!:) Po drodze minal nas ten turystyczny autobus, zatrzymal nasz pojazd. Panowie probowali nas namowic, zebysmy sie przesiedli, bo z granicy nie damy rady pojechac dalej. My grzecznie, ale stanowczo odmowilismy i ze spokojem jechalismy dalej naszym traktorkiem. Troche nas przewiewalo na odkrytej pace samochodu. Jednak ubrani w kurtki z naciagnietymi kapocami moglismy bezpiecznie chlonac widoki zza burty. Pierwszy raz widzelismy "zniwa" bambusowe. Ogromne trawy były wycinane, obrabiane, ciete na mniejsze kawalki, skladowane na poboczach, czy akurat pakowane na spore ciezarowki, przy wioskach wycinano z belek rowniotkie klepki... Kto zyw zajmowal sie bambusem.
A my jechalismy dalej... I im blizej Na Meo tym mniej ludzi zostawalo w tuk-tuku. Do granicy dojechalismy tylko my, bo reszta pasazerow powysiadala wczesniej... A tam totalnie nic sie nie dzialo i absolutnie nic nie jezdzilo...