Mielismy wiecej szczescia niż rozumu... Na granicy z Wietnamem cisza i spokoj. Kilka budynkow, pare osob krecacych sie po placyku. Zadnych sklepikow, kantorow (a mielismy jeszcze sporo kipow w kieszeni...), nic. Wydawalo sie, ze ugrzezniemy tam na dobre. Cale szczescie okazalo sie, ze nie jest tak zle!:) Autobus do HaNoi jeszcze stal gdzies pomiedzy budynkami. Oczywiście nasze dotarcie na granice zostalo przez kierowce zauwazone i wyszedl z propozycja pojechania do Wietnamu za 30$. To i tak dla nas było duzo. Udalo sie u niego wymienic nasze kipy na dongi (1$=19.000VND) wiec tym spokojniej odmowilismy zaplaty za bilety. "Jakos to będzie!":) Jednak caly czas dosyc powaznie obawialismy sie o nasza najblizsza przyszlosc. Tam naprawde nic sie nie dzialo. W czasie naszej odprawy jeszcze po laotanskiej stronie podszedl raz jeszcze i zaproponowal 25$... Dalej krecilismy nosem choc już wiedzielismy, ze za te cene pojedziemy. Odprawa po stronie wietnamskiej i potem już z gorki. Byliśmy w Wietnamie!!:) W autobusie kilka osob, dosiadla sie jeszcze para z Korei, ktora - jak sie okazalo - chciala zrobic tak samo jak my, tylko, ze im sie nie udalo i czekali cala dobe na ten wlasnie autobus...Krajobrazy podobne, ludzie podobni, jezyk podobny, jedzenie podobne. W lasach zniwa bambusowe, a przy pojawiajacych sie polach uprawnych krzatanina przy czyms, co wygladalo jak rzepa. To było niesamowite, bo to cos, po zwiezieniu z pol i przebraniu, krojono na plasterki, a plasterki suszono doslownie wszedzie. Cale place, asfaltowe uliczki, każdy rowny skrawek powierzchni uslany był plasterkami tej rzepy. Nawet ciagnace sie kilometrami pobocza szosy pomiedzy miejscowosciami były tym obsypane. Zastanawialismy sie, co by było, gdyby w Polsce jakis policjant z drogowki zobaczyl, jak na np.drodze krajowej nr 5 pojawia sie cale stado malych traktorkow z przyczepkami wyladowanymi jakimis zbiorami i wesola gromadka rolnikow w slomkowych kapeluszach zaczyna to wszystko ze spokojem rozkladac na poboczu szosy po obu jej stronach... Atak serca murowany:)
Około godz.20 dojechalismy do Thanh Hoa gdzie z naszego autobusiku przesiedlismy sie do wielkiego autokaru z klimatyzacja, ktory miał nas zawiesc do stolicy. Autobus wielki, to prawda, ale klima jakos tak dzialala, ze było bardzo duszno, na wideo puszczali akurat jakis wietnamski kabaret, ale tak glosno, ze az glosniki trzeszczaly, a poza tym zlapalismy gume i mielismy godzine dodatkowego postoju...
W kiepskich nastrojach znalezlismy sie w HaNoi po godzinie 23... Z dworca autobusowego do hotelikowego centrum dojechalismy za 100.000VND. Chyba troche przeplacilismy, a facet chcial nas dodatkowo naciagnac. Taxi niby z licznikiem, tylko cos za szybko naliczalo kilometry. Po malej awanturze zgodzilismy sie na te 100.000 za kurs (pewnie wg jego taksometru bysmy zaplacili 200.000...). Pomimo poznej pory miasto tetnilo zyciem. Wszystko otwarte: hotele, sklepiki, uliczne knajpki. Mielismy klopot ze znalezieniem noclegu. Brak miejsc! No i nie tak tanio... Minimalna cena to 10$. Ale jakos sie udalo i na jedna noc trafilismy wprawdzie w inne miejsce niż chcielismy, jednak z zalozeniem, ze nastepnego dnia przenosimy sie do hoteliku przez nas wczesniej upatrzonego.
Pierwsza nocka tylko na odespanie, wiec sie nawet za bardzo nie rozpakowywalismy. Nastepnego dnia przeprowadzka. Dostalismy pokoj na 7 pietrze wiec super! Do okien dociera swiatlo dzienne, tak wysoko docieraja tylko komary mutanty, przyjemna lazienka, spokoj:) Tego dnia zwiedzilismy najblizsza okolice: rundka dookoła jeziora Hoan Kiem ze swiatynka Ngoc Son i zmumifikowanym ogromnym zolwiem, Memorial House, swiatynia Bach Ma (ale zamknieta...:-)), katedra swietego Jozefa. Zrobilismy taz spore zakupy. Oprocz bagietek, masla, tunczyka, serkow, dzemu, pomidorkow i piwa udalo nam sie kupic sloik ogorkow w occie!:) Obzarlismy sie do bolu...:))) Poza tym wychodzi troche taniej niż kupowanie kanapek na ulicy. Za 100-120.000 można zrobic zakupy, ktore wystarcza na 3 (i to solidne) sniadania dla 2 osob; kanapka na ulicy kosztuje 20-25.000 i jest dosyc mizerna...
Drugiego dnia ciag dalszy zwiedzania. Rano pobudka i zafundowalismy sobie dosc dlugi spacer do Parku Lenina. Spodziewalismy sie tam podobnego klimatu jak w Parku Swiatyni Nieba w Pekinie, gdzie w niedzielny poranek cale rzesze ludzi cwicza tai-chi, tancza, graja na dziwnych instrumentach, spedzaja wspolnie czas... A w HaNoi nedza! Park kiepski, caly rozkopany, po jeziorku wewnatrz ani sladu (tez cale rozkopane), a napotkani ludzie glownie jedli zupke pho. Kurcze...a można było sie wyspac...:) Na dworcu kolejowym sfotografowalismy rozklady jazdy pociagow, bo to ma być nasz glowny srodek transportu w Wietnamie. Trafilismy tez do jakies malej swiatynki, gdzie kilka osob pieknie spiewalo jakas modlitwe, od czasu do czasu rozbrzmiewal dzwiek dzwonka, a w powietrzu unosil sie zapach kadzidel... Potem do swiatyni Temple of Literature. Sama w sobie taka sobie, ale cale gromadki Panien Mlodych były urocze!:) Już dzien wczesniej, nad jeziorem, spotkalismy ich troche. Chyba taki wysyp malzenstw w tym czasie:) Jednak glownym punktem programu było odwiedzenie mauzoleum Ho Chi Mina. Ten czlowiek, ktory wyswobodzil Wietnam spod wplywow imperjalistycznego kapitalizmu i wprowadzil komunistyczny dobrobyt, spoczywa sobie jako zyw, a jednak nie zyw w istnej fortecy. Kontrole bagazu, setki policjantow, potezny teren. I w samym srodku sam on. Dla nas doswiadczenie ciekawe, bo nigdy jeszcze w takim mauzeleum nie byliśmy. Jeszcze ciekawsza była wieczorna Msza swieta w katedrze swietego Jozefa. Pelno ludzi, piekne spiewy, tylko jezyk troche obcy...:)
Dzisiaj dzien gospodarczy. Pisanie maili, fryzjer, bilety do Ha Long, pranie. Przed nami ostatnia noc w HaNoi. Miasto wielkie i strasznie zatloczone. Halasliwe (ale za oknem slychac czasami jakiegos ptaka:-)) i z unoszacymi sie spalinami w powietrzu. Niesamowity ruch uliczny z najwieksza iloscia motorkow, jaka do tej pory widzielismy. Przejscie prze ulice nawet na zielonym swietle często graniczy z cudem. Piesi zmuszani sa do chodzenia pomiedzy poruszajacymi sie we wszystkich kierunkach jednoczenie pojazdami wszelkiej masci, bo chodniki sa pozajmowane przez mnostwo roznych rzeczy. Najczesciej to parkujace w poprzek wlasnie motorki, których jest autentycznie pelno i wszedzie; sklepiki i kramy ze wszystkim; mikrorestauracyjki z mikrokrzeselkami i mikrostoliczkami podajacymi glownie jedna potrawe; warsztaciki rzemieslnicze i stanowiska czyscibutow... Chodnikami chodzic sie nie da. W przewodniku wyczytalismy, ze HaNoi to romantic city. Jednak nam trudno te romantycznosc jakos dostrzec...:) Ale nie było tak zle!:) Miasto bardzo zywe, kolorowe, z mnostwem zapachow, typowe dla poludnio-wschodniej Azji. Choc wyszlo nam dosyc masakryczne podsumowanie atrakcyjnosci HaNoi... Uznalismy, ze najciekawszy był - z tego, co widzielismy, a widzielismy z pewnoscia tylko troche - zmumifikowany Ho Chi Min i niezywy zolw...:))) Za to jutro powinnismy podziwiac autentyczne cuda natury w Ha Long Bay...