Dzien 7
Oczekiwanie na poranek było straszne. Jednak nocka już lepiej przespana, bo mielismy polarkowe wkladki w spiworach a ja zaaplikowany silny antybiotyk. Nic wiecej nie moglismy zrobic. A rano rewelacja!:) Po opuchliznie praktycznie ani sladu, tylko delikatny bol. Decyzja zapadla szybko. Idziemy dalej! Danusi laczki przy butach trzymaly sie rewelacyjnie, ze mna było już duzo lepiej. Zostawilismy kolejna czesc naszych bagazy, pozbylismy sie ladowarek i zbytecznej ilosci baterii, zweryfikowalismy kosmetyczne, wyjelismy z plecakow jeszcze kilka pierdol. I zrobily sie calkiem znosnie! Tylko sie wkurzalismy, ze nie zrobilismy tego wczesniej... Naladowani pozytywna energia, ze znacznie lzejszymi plecakami, ze sklejonymi butami, bez opuchlizny nad zebem i z kijkami w rekach ruszylismy z Bamboo w gory! Wreszcie gory! Dolinki z tarasami już zostaly z tylu, teraz przed nami była tylko kamienista sciezka pnaca sie dosyc stromo w gore, wsrod lasow z szumiaca rzeka w dole i pojawiajace sie osniezone szczyty... Prawie frunelismy i z usmiechami na twarzach bez najmniejszych problemow i z minimalnym zmeczeniem minelismy Dovan, w Himalaya Hotels zrobilismy przerwe na obiadek i dotarlismy do Deorali. Zajelo nam to tylko 6 godzin!:) Wieczorem byliśmy swiadkami niesamowitego spektaklu. Zachodzace slonce oswietlajace gory, to przeplatane roznokolorowymi chmurami i nadciagajaca z dolu doliny mgla... A w nocy cudnie rozgwiazdzone, atramentowe niebo ze szczytem Machhapuchhare i ksiezycem nad jego wierzcholkiem. Chyba wszyscy turysci, pomimo zimna, siedzieli przed pokoikami i z aparatami w rekach wpatrywali sie w te cuda...
Dzien 8
Po dosyc zimnej nocce szybko sie rozgrzalismy. Szlak pomiedzy Deorali a Machhapuchhare Base Camp (MBC) zaczal sie bardzo stromo wspinac. Lasy powoli zaczynaly zastepowac niskie krzaczki, coraz wiecej gor. Caly czas szlismy wzdluz Modi Khola i nabieralismy wysokosci. Ja musialem zwolnic, bo czulem ta nabierana wysokosc. Do MBC dotarlismy kolo poludnia. Czlowiek z pierwszego hoteliku przywital nas "Dzien dobry!":) Zjedlismy cos cieplego i poszlismy na leniwy spacerek do pobliskiej stacji meteorologicznej. Slonce, sucha trawa, pelne brzuszki i dookoła osniezone szczyty odcinajace sie od niebieskiego nieba... Bajka. Już można było zobaczyc Annapurne South, oczywiście Machhapuchhare, Ganga Purne i sama ona...Annapurna I !!! Było sielsko anielsko! Jak tak sobie lezelismy wpatrzeni w to wszystko, co nas otaczalo przyszedl jakis chlopak i powiedzial "Czesc"!:) Do MBC dotarla ich dwojka: jeden z Poznania i jeden ze Szczawnicy, a po godzinie także para z Gdanska:) Już sie nie dziwilismy, ze wlasciciel hostelu zna kilka slow po polsku, no bo na 6 gosci było 6 Polakow...:)) Zrobilo sie bardzo swojsko. Przy kolacji poopowiadalismy sobie o wzajemnych podrozach, planach i doswiadczeniach z treku. Znalazl sie tez rum do herbaty (Dzieki Krajanie:) ). Było bardzo sympatycznie. Usmiechnieci, wypoczeci, zrelaksowani moglismy bez trwogi przypatrywac sie kapieli Poznaniaka. Tuz przed zachodem slonca (czytaj: wtedy, kiedy jest baaaardzo zimno) wyszedl z pokoiku w gaciach, podszedl do wiadra z lodowata woda, wylal to na siebie i ze spiewem na ustach zaczal sie mydlic. Woda z drugiego wiadra sie splukal i wygladal na najszczesliwszego czlowieka na swiecie:) Tego wieczoru spalismy już troche gorzej. Było zimno i odczuwalismy wysokosc. Ale ani problem z zebem, ani z laczkami nam nie dokuczal. Byliśmy coraz blizej Sankturium Annapurny!