No to wylądowaliśmy! Na dworze gorąco, choć pora już wieczorna. Wypożyczamy auto w AVIS. Musimy najpierw poczekać na
shuttle bus, który dowiezie nas do wypożyczalni. Formalności poszły sprawnie, teraz jeszcze szybkie niezbędne zakupy w Lidlu po drodze i zmierzamy prosto na nasze banany. Do miasteczka Alkala łatwo trafić, gorzej na nasz nocleg. GPS doprowadza nas do jakieś wąskiej, ciemnej uliczki i że niby jesteśmy na miejscu. Próbujemy otworzyć wielką żelazna bramę, nic z tego. Dzwonimy na numer
podany w booking.com. Mamy daleć cisnąć tą wąską uliczką, pomiędzy murami bananery aż dotrzemy do kolejnych bram. Tam czeka na nas uśmiechniety właściciel. Nie ma jak dojazdy po ciemku... Młody pan otwiera nam bramę, parkujemy na ładnym zadaszonym parkingu i... wchodzimy do raju! Teren ośrodka oświetlają klimatyczne pochodnie. Zielono i kwieciście. Kilka białych domków z uroczymi tarasikami. Kompletna cisza. Okazuje się, że póki co, jesteśmy tu jedynymi gośćmi, a nasz gospodarz mieszka w jednym z podobnych domków z dwoma adoptowanymi psiakami. Oprowadza nas z grubsza po terenie, pokazuje pomieszczenie z darmowymi produktami, które zostawili goście i skrzynką zawsze pełną bananów. Wskazuje też na światła w oddali – tam jest morze i światła La Gomery. Zobaczycie wszytko lepiej jutro.
Rezerwując nocleg nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będziemy spać w Yoga Retreat. Po schodkach w dół schodzi się do cudownego ogrodu z rzeźbami buddy i zadaszonymi platformami do ćwiczeń jogi. Darmowe maty na wyposażeniu. Jest tez
łoże pod palmami. Idąc dalej, wchodzi się na teren bananery i po 5 minutach spaceru dociera się do morza... Nie ma tu plaży jako takiej, ale naturalne baseniki zespokojną wodą, utworzone przez zastygniętą lawę (w ostatni dzień mam sie przekonać, że tu tez warto posnorklować!). Udaje nam się tu dostrzeć niesamowite czerwone kraby! Widać stąd w oddali klify Los Gigantes, które obejrzymy później z bliska. Idą dalej wzdłuż wybrzeża mijamy przyjemna plażę z czarnym piaskiem i małym barem (Playa La Jaquita), należącym do ogromnego resortu Gran Melia Palacio de Isora (z najdłuższym basenem słonowodnym typu infinity, czyli z przynajmniej jednym brzegiem ukrytym, co stwarza wrażenie bezkresu; fakt, że nie w naszym stylu, ale kompleks robi wrażenie)... Jest tu zaskakująco spokojnie (może dlatego, że wrzesień, a może większość urlopowiczów nie opuszczamurów resortu). W 20min od wyjścia z naszego domku docieramy do miasteczka Alcala, knajpek i kolejnej zatoczki, znanej z występowania żółwi.
Sam domek jest wręcz perfekcyjny. 2 pieterka, 2 tarasy, kuchnia z aneksem, łazienka z prysznicem, klima, przyciągające oko nowoczesne obrazy na ścianach. I ten spokój z dala od hałaśliwych hoteli!
Pierwszego dnia mamy w planach zapoznać się z najbliższą okolicą i spróbować snorkellingu w Alcala. Parkujemy na placu trochę za plażą. Jeśli chodzi o parkowanie to jest z tym spory problem na Teneryfie. Trzeba liczyć na łut szczęścia albo kierować się od razu na największe parkingi. W Alcala jest podziemny parking pod marketem Super Dino i duży za wielkim resortem. Schodzimy po drabince do wody, która niestety jest dość wzburzona. Ryb wszelkiej maści jest sporo, ale brakuje klarowności, w zmąconej wodzie pływają
kawałki wodorostów. Jest na tyle gorąco (jakieś 35 stopni), że nie chcąc się spalić pierwszego dnia, po kąpieli i wyschnięciu zwijamy się na nasz nocleg.
Wieczorem spacerujemy przez bananery do miasteczka do polecanej restauracji nad brzegiem morza (Restaurante Sauco). Udaje nam się zdobyć stolik, a jedzonko nie zawodzi! Zamawiam krewetki, Tomek jakies mięcho.