Aż do tej pory nie mogę w to uwierzyć, ile można mieć pecha na jednym wyjeździe…
A zaczęło się od tego, że po raz już kolejny, lecąc z Edynburga, samolot miał opóźnienie. Wylądował w Palermo z ponad 2,5 godzinnym opóźnieniem i to nie z winy Ryanaira tylko samego lotniska (niewystarczająca liczba pracowników i za małe lotnisko na tak dużą liczbę połączeń). Na miejscu miała już być moja siostra ze szwagrem. Planowo mieli wylądować o 2 godziny wcześniej, więc z naszym opóźnieniem trochę się tam naczekali...
Tomek zadzwonił z lotniska do wypożyczalni (z UK nie udało mu się połączyć), żeby powiadomić o opóźnieniu samolotu, a zarazem późniejszej godzinie opłaconego już dużo wcześniej auta. Na to dowiedział się, że samochód już oddano komuś innemu, bo czekają tylko godzinę… i nie ma znaczenia, że to nie z naszej winy. Jedyny pocieszenie takie, że pieniądze nie przepadły, ale musieliśmy wziąć inne, droższe o 200 euro auto. Ech.
Żeby dotrzeć na nasze miejsce noclegowe musieliśmy przejechać Palermo. I tu pierwsze nasze zetknięcie się z sycylijskimi korkami i zatłoczeniem na ulicach. Nie ma objazdów, obwodnic, trzeba po prostu pchać się przez środek…i za każdym razem odstać swoje.
W miejscowości obok spotykamy się z właścicielem domu (Villa Panorama niedaleko Cefalu) i jedziemy za jego motorkiem pod samą chatę, bo bez tego trafić by się nie dało… Dom leży wysoko na wzgórzu, więc sam podjazd mrozi nieco krew w żyłach… Otwieramy żelazną bramę (których na tej wyspie nie brakuje) i znajdujemy się na terenie wilii. Widok jest cudowny, sam dom klimatyczny (i z klimą ;-)), a wokół ładny ogród z mnóstwem miejsc do posiedzenia / poleżenia. Jedyny minus to to, że nie ma żadnej wygodnej pieszej ścieżki nad morze, więc trzeba za każdym razem brać auto. No, ale to wiedzieliśmy. Rozlokowujemy się, zakupy i pierwszy wieczór przy dźwięku cykad…