Zgodnie z prognozą pogody nastepny dzień okazał sie całkiem pogodny. Zaraz po indonezyjskim śniadaniu (ryż z warzywami) ruszyliśmy na motorkową eskapadę. Plan był dość prosty. Wpierw chcielismy pojechać na północ od Rantepao w bardziej pagórkowate rejony rozkoszować oczy lokalnymi widokami, a później na południe jeszcze we dwa-trzy miejsca związane z kultem śmierci. Bo dzień wczorajszy był tak niesamowity, tak inny i tak interesujący, że wciąż mieliśmy tego mało.
Najważniejsze miejsca, do których chcieliśmy motorkiem dojechać, udało nam się zlokalizować w aplikacji Maps.me, więc nie było większych problemów z nawigacją. Danusia doskonale radziła sobie w roli pilotki :-) Na początek w planach były dwa przepiękne punkty widokowe. Po drodze trafiliśmy też do Pana Graves, z jednymi z najstarszych grobów w okolicy i z grobami dzieci również.
Zanim dojechaliśmy do pierwszego punktu widokowego w Batutumonga, w lewo odbijała niepozorna dróżka. Na mapie były pozaznaczane jakieś groby, o których nic wcześniej nie czytaliśmy. Postanowiliśmy odbić z głównego szlaku i zobaczyć co się tam kryje. I okazało się to strzałem w dziesiątkę! Urocza okolica, gdzie co rusz wzdłuż drogi mogliśmy oglądać jakieś miejsca pochówku. Tym sposobem dotarliśmy do Lembang Tonga Riu. Niby kolejne miejsce z grotami grobowymi wykutymi w skalnych klifach. Zdecydowanie warto było nadrobić te kilkanaście minut motorkiem w jedną stronę. Natrafiliśmy na moment, w którym Rodzina odwiedza grób zmarłego! W ciągu kilkudniowych uroczystości grób jest otwierany, ciało ściągane na dół, pielęgnowane i przebierane często w nowe ciuszki, zdjęcia z żyjącymi członkami rodziny itd. Kosmos! Inny świat! My byliśmy tam chyba w pierwszy albo drugi dzień. Bambusowa drabina z prowizorycznym rusztowaniem była juz skonstruowana (gwarantowany atak serca u każdego inspektora BHP w Polsce!!) i jeden z członków kasty odpowiedzialnej za groby (coś a la grabarze) właśnie otwierał grotę. Kilkoro członków rodziny obserwowało wszystko bacznie z dołu, robiąc cały czas zdjęcia i gaworząc wesoło.... A dla nas? To było kolejne, niesamowite doświadczenie. Chwilkę później byliśmy w miejscu, w którym od podstaw była budowana wioska pogrzebowa. Młodzi mężczyźni transportujący bambusowe bale, sporo osób krzątających się przy budowie zadaszeń i podestów. Pewnie już niedługo to miejsce zatętni życiem setek osób celebrujących śmierć jednej...
Napełnieni niespodziewanymi wrażeniami dotarliśmy do Batutumonga. Pola ryżowe, dolina z miasteczkiem, góry dookoła, życie lokalnych ludzi, wioski z domami z łodziami na dachach. Cudo! Do tego słońce, błękitne niebo i wiatr we włosach! Hehe, tylko komarów w zębach nie było! Była za to przepyszna kawa! Bardzo przyjemna knajpka. Przerwa na tarasie z fantastycznym widokiem. Niedaleko stamtąd był następny punkt widokowy na kolejne pola ryżowe i góry.
Ok. Przed nami jeszcze trochę drogi przez góry i okoliczne wioski, a potem już zjazd w dół i na południe. Ale to nie miało być takie proste. No bo najlepiej przecież złapać gumę w środku niczego, na jakiejś mizernej dróżce z zerowym ruchem... Nic to. Zaczęliśmy prowadzić motorek i tyle. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Byliśmy akurat w miejscu, w którym nic praktycznie nie było. Na domiar złego wymyśliliśmy sobie kilka minut wcześniej, że skoro całkiem dobrze nam idzie i czasowo wyglądamy całkiem dobrze, to może znowu sobie odbijemy troszkę z planowanej trasy i pojedziemy bardziej dzikimi miejscami. Właśnie w takim odludnym miejscu się znaleźliśmy. Prowadzimy motorek dalej. Pod górkę jakąś. Masakra. Udało się nam dopchać do jakiejś osady. Kilka dosłownie domów z łódkami na dachach, ale jakoś tak pusto. Jakaś jedna chyba tylko rodzina. Młody człowiek, zapytany o możliwość naprawy koła, jakoś tak nerwowo zaczął się uśmiechać... kiepskie to było. Efekt taki, że pchaliśmy dalej. Oczywiście przez cały ten czas nie mijaliśmy nikogo na tej dróżce w jakąkolwiek stronę. Dzięki Bogu nie trwało to wiecznie. Młody chłopak na motorowerku widząc co się dzieje, sam sie zatrzymał, wyjaśnił, że sam mogę na tym flaku jechać a koło jakoś da radę, zabrał Dankę do siebie i odeskortował nas KILKADZIESIĄT kilometrów do przydrożnego mikro warsztaciku. Bardzo mu za tę pomoc podziękowaliśmy!!! Za drobne pieniądze i po 15 minutach nasz motorek odzyskał pełną sprawność i mogliśmy jechać dalej. Ech... no ale straciliśmy sporo czasu i po krótkiej, rodzinnej wymianie zdań ustaliliśmy, ze po górach już jeździć nie będziemy i zmykamy na dół, do Londa.
Tym razem już bez zbędnych i nieprzewidzianych przygód. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na chwilkę w Ratnepao, żeby coś zjeść w jednej z kilkudziesięciu budek z jedzeniem przy znanym nam już placu i pomknęliśmy dalej. W Londa byliśmy już dość późno. Wiedzieliśmy, że już nic więcej nie uda nam się zobaczyć, więc postanowiliśmy to miejsce spenetrować dokładniej. I okazało się to całkiem dobrym pomysłem. Dość spore jaskinie grobowe i grobowe klify. Dwie zasadnicze groty z dziesiątkami trumien, setkami czaszek, mnóstwem rytualnych drobiazgów. Fantastyczne miejsce, niesamowita, wręcz upiorna atmosfera. Do jaskiń są dwa wejścia. Próbowaliśmy przejść środkiem, ale wąski korytarz z czaszkami i czarnymi pająkami (żywymi!) w pewnym momencie zwęził się uniemożliwiając przejście. Przyznam, że z ulgą wycofałem się z dusznego, upiornego korytarza. Zajrzeliśmy potem jeszcze do groty od drugiej strony. W klifach ponad grotami dziesiątki grobów i „balkoników” z pośmiertnymi kukłami. Mega! A to wszystko w zielonej dolinie pełnej życia. Pomimo tego, że Londa jest miejscem znacznie bardziej komercyjnym, niż te odwiedzone przez nas wcześniej, to i tak podobało nam sie chyba najbardziej. Już nie mieliśmy czasu na nic więcej, więc droga powrotna do domu. Tym bardziej, że pogoda zaczęła sie psuć mocno i zamiast błękitnego nieba, pojawiły się nad nami atramentowe, ciężkie chmury, a i deszczyk zdołał nas też dogonić. Bez marudzenia już prosto do Indo Sella Guest House. Za kilka godzin mieliśmy nocny autobus do Makasaru. Udało mi się na dwa razy zawieźć Danusię i bagaże do przytulnej knajpki w centrum miasta, oddałem motorek, podreptałem na lekko do Danki i zajadając przepysznie przyrządzonego bawoła czekaliśmy na autobus.