Geoblog.pl    gryka    Podróże    Indonezja 2018    W Krainie Umarłych
Zwiń mapę
2018
17
wrz

W Krainie Umarłych

 
Indonezja
Indonezja, Rantepao
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15034 km
 
Danusia planując wyjazd do Indonezji doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ten właśnie etap – o ile uda się go w ogóle zrealizować - będzie zdecydowanie najtrudniejszy. I był. Ale najważniejsze, że udało się tu jednak dotrzeć! Ale po kolei.
                Znowu jakiś wieczór. Ciemno już zupełnie. Bardzo nie lubię docierać w nowe miejsca po zmroku. Znacznie trudniej zorientować się w terenie, zweryfikować informacje, odnaleźć się w jakikolwiek sposób. Ale nie mieliśmy wyboru. To była i tak najlepsza opcja dotarcia do miejscowości Rantepao. Na tablecie mieliśmy zaznaczone najlepsze (przynajmniej teoretycznie) miejsce, żeby wysiąść z autobusu i łapać jakieś jeździtko do naszego hotelu. Z mapy wynikało, że był na uboczu miasteczka – piechotą jakieś 15-20 minut, a to zupełnie nie wchodziło w grę. Jednak ku naszemu zaskoczeniu autobus zatrzymał się wcześniej, do środka wszedł jakiś gościu i pytał czy jest tu para, która ma nocleg w Indo Sella Guesthouse. Tak…, to my…. Jakoś nie było czasu na myślenie, a i też zmęczenie materiału dawało o sobie znać, więc dość łatwo daliśmy się temu facetowi porwać. Wsadził nas do jakiegoś auta, nie mówił za wiele, potem dosiadł się do nas jeszcze jeden facet… Sytuacja średnio bezpieczna. Okazało się jednak, że wszystko w porządku. Jeden z tych ludzi był znajomym naszego gospodarza z hotelu. Był też przewodnikiem po Tana Toraja, podobnie jak gospodarz. A tego niestety poskładało jakieś przeziębienie, więc pozwolił koledze zaopiekować się potencjalnymi klientami. Trzeba przyznać, że zorganizowali to pięknie i przez zaskoczenie zrobili nas na cacy. Odbiór z autobusu, transport do hotelu, gadka szmatka natychmiast. I nas kupili oczywiście. Tego typu usługi nie są w tym rejonie tanie. Rozmawialiśmy z przewodnikiem może z godzinkę i ustaliliśmy, że skorzystamy z jego usług następnego dnia. Wiedzieliśmy, że pogoda ma być marna, więc samochód i przewodnik mogą okazać się całkiem trafionym pomysłem. Dogadaliśmy cenę na 1,500,000 INR i skorzystaliśmy z podwózki do miasteczka. Zjedliśmy kolację w jakieś polecanej knajpce, zrobiliśmy małe zakupy, wypłaciliśmy pieniądze. Musieliśmy pozbierać myśli i przygotować się na jutro. Ale przede wszystkim porządnie odpocząć. Z tym nie było problemu. Guesthouse był przyjemny. Nie najmniejszy pokój z wygodnym materacem na podłodze, normalna łazienka, żona gospodarza z uśmiechem na twarzy podająca filiżanki z herbatą. Miło. Mimo głowy pełnej wrażeń i milionem plączących się myśli udało nam się dość szybko zasnąć. Zmęczenie było jednak górą. 
                Zgodnie z planem, przewodnik razem z kierowcą (nie mam pojęcia po co ich dwóch jechało z nami, ale nie wnikam…), podjechali dużym autem pod drzwi hoteliku o 9 rano. To miał być ekscytujący i bardzo intensywny dzień! No, ale w końcu po to tam byliśmy!
Nie mam pojęcia, jak się do opisania tej części zabrać. Tego jest tyle… Ok. Od początku najlepiej! Tana Toraja to jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie. Chodzi o dwie rzeczy: pierwsza, to niespotykana architektura, której zasadniczym elementem są dachy domów i spichlerzy (ale nie tylko) w kształtach przypominających łodzie. Wzięło się to ponoć z tego, że mniejszości etniczne zamieszkujące tę część Sulawesi wierzą, że kiedyś przywędrowali tutaj z północy, z Chin, na łodziach właśnie. Chcąc o tej historii pamiętać zaczęli budować domu z tymi niespotykanymi dachami.
Wielkość i zdobnictwo domów i ilość spichlerzy na ryż zawsze zwróconych frontem do domu gospodarza ściśle zależy od statusu społecznego danej rodziny.
Druga rzecz, to kult śmierci. A może raczej kult życia po śmierci…? Bo to chyba trudno będzie określić. Wśród tambylców panuje ogromne przywiązanie do bogatych tradycji dotykających niemalże każdą dziedzinę życia, do kultury przodków, do określonych i niezmiennych zasad społecznych, do religii i ludowych wierzeń. A w tym wszystkich spora większość Torajan jest praktykującymi katolikami. Mieszanka więc - najdelikatniej mówiąc - dość interesująca. 
A o co z tą śmiercią chodzi? W momencie kiedy umiera jakiś członek rodziny, to on nie umiera, tylko poważnie choruje. Zawiadamia się co prawda lokalnego urzędnika, lekarza i proboszcza parafii, ale ciało zostaje w domu. Odpowiednio ubrane, zabalsamowane (środkami medycyny tradycyjnej jest to trwalsze, niż w przypadku używania nowoczesnych metod, typu formalina), ułożone w swoim łóżku. I taki chory leży sobie od kilku tygodni do kilku nawet lat, aktywnie uczestnicząc w życiu rodziny. Je się przy nim posiłki, popija herbatki, pewnie gra w karty, spotyka ze znajomymi. Od czasu do czasu trzeba się chorym zająć i przeprowadzić niezbędne zabiegi pielęgnacyjne i kosmetyczne. W czasie kiedy chory sobie odpoczywa, rodzina zbiera środki na pogrzeb. W zależności od statusu rodziny, co nie zawsze idzie w parze z bogactwem rodziny, trzeba w odpowiedni sposób przygotować pogrzeb. Ilość gości, ilość dni, miejsce uroczystości, miejsce pochówku, ilość i jakoś składanych ofiar – to wszystko zależy od statusu rodziny. Czasami bywa tak, że rodzina z wyższych sfer, która musi się nieźle podczas pogrzebu zaprezentować, jest również bogata i mogłaby pogrzeb wyprawić za kilka dni, ale i tak musi odczekać wymaganą ilość czasu, która jest określona w ichniejszej kulturze. I to jest święte, nie do przeskoczenia. A sam pogrzeb? Trwa zazwyczaj kilka dni. Na ten cel najczęściej wybudowana jest od podstaw coś a la wioska. Dookoła placyku budowane są bambusowe wiaty z podłogami, gdzie będą biesiadować goście, piętrowy dom pogrzebowy, gdzie wystawiona będzie trumna z ciałem wciąż tylko chorego; miejsca dla zwierząt, które zostaną złożone w ofierze. Ilość tych zwierzaków i ich rodzaj uzależniony jest od statusu danej rodziny. Najbiedniejsze i z najniższych kast (bo to jest coś podobnego do sytemu kastowego spotykanego w Indiach) czasami ofiarowują tylko jedną czy dwie świnie. Bogatsi muszą już zabić ich więcej, czasami nawet dość sporo. Najbogatsi – oprócz świń składają w ofierze również bawoła. Często nawet kilka czy kilkanaście bawołów. A to już jest już spory wydatek. Z tymi bawołami to też nie tak łatwo. Bo nie dosyć, że to drogie zwierzęta, a ich ilość uzależniona jest od pozycji rodziny, to trzeba wiedzieć jeszcze, że są różne nie tyle gatunki, co raczej rodzaje bawołów. Ich tych rodzajów jest 24. A to rogi w górę, a to w dół, a to w bok. A kolor taki czy siaki, a ogon gruby albo chudy itd. Cena bawoła zależy w największej mierze od jego rodzaju właśnie. Najdroższy jest bawół ze zdecydowaną przewagą białego koloru. A raczej lekko różowego. Taki potrafi kosztować tyle, co luksusowe auto i stać na niego tylko najbogatsze i najwyżej postawione rodziny. A żeby jeszcze bardziej skomplikować sobie życie, Torajanie wymagają, żeby każdy składany w ofierze bawół był innego rodzaju. I jeśli wg ichniejszych tradycji i klanowych przepisów należysz do tych „szczęśliwców” i musisz złożyć 24 bawoły w trakcie tygodniowych uroczystości, to wiadomo, że każdy bawół musi być innego rodzaju, włącznie z tym najdroższym oczywiście. 
W pierwszy dzień uroczystości rozpoczyna się ostatnia podróż chorego, który w pogrzebowym orszaku rusza do swojego ostatniego domu. Trumna z ciałem zostaje złożona w specjalnie na tę okoliczność  wybudowanym bambusowym mauzoleum. Dopiero w ten dzień zmarły zostaje uznany za zmarłego. Setki gości zajmujących miejsca w wiatach dookoła placu, najbliższa rodzina w okazalszej części, śpiewy, tańce, muzyka, jedzenie, picie, palenie, plotkowanie, składanie ofiar… Ziemia na placu zmieniająca kolor na czerwony. I tak przez kilka dni. Dziwnie, zaskakująco, kolorowo, inaczej, pięknie, strasznie, ciekawie.
Ostatniego dnia uroczystości pogrzebowych trumna z ciałem umieszczana jest zazwyczaj w czymś w rodzaju lektyki. Jej wielkość, rodzaj, sposób wykonania, ozdoby itd. zależy też oczywiście od statusu rodziny. I taka lektyka też ma daszek w kształcie łodzi, podobnie jak domy i spichlerze tradycyjnych Torajan. Zmarły najczęściej trafia pod skaliste klify, gdzie wykuta została tylko dla niego, bądź dla innych jeszcze członków danego klanu, grota grobowa. Miejsce jej wykucia też jest ściśle określone przez tradycyjne zasady. Generalnie – im wyżej, tym bardziej na bogato. Specjalnie na tę okoliczność wybudowany zostaje bambusowy pomost i bambusowe drabiny. Członkowie odpowiedniej kasty umieszczają trumnę w grobie. To wszystko w odpowiednim czasie, w ściśle określonym rytmie. Później, jeśli status na to pozwala, rodzina może zafundować zmarłemu lalkę pośmiertną. Taka Tau Tau to też nie lada wydatek. Współcześnie owe lalki są robione tradycyjnymi metodami przez bardzo nielicznych artystów. Wiedza i doświadczenie niezbędne do ich wykonania przekazywane są wyłącznie w obrębie jednego klanu z pokolenia na pokolenie. Koszt jednej Tau Tau naturalnej wielkości, przedstawiającej postać zmarłego, to 24 bawoły różnego rodzaju, w tym ten biały. Majątek. Znowu. Po skończonych uroczystościach pogrzebowych życie w rodzinie wraca do normy, o ile w głównej izbie domu nie leży kolejny chory czekający na swoją kolej. Ale jeśli nawet nikt nie czeka, to i tak po dwóch trzech latach trzeba się zająć tym naszym zmarłym. Kolejny, niezwykły rytuał rozłożony jest znowu na 5-6 dni i podzielony na kilka głównych etapów. Do grobu (groty) zmarłego udaje się cała rodzina – etap pierwszy. Odpowiednie drabiny (czasami rusztowanie i podesty) i odpowiedni ludzie, otwarcie groty – etap drugi. Wyjęcie zwłok, przetransportowanie ich na dół i włożenie do tymczasowej trumny – etap trzeci. Przebranie zwłok w nowe ciuchy, obmycie, zabiegi kosmetyczne, zrobienie pamiątkowych zdjęć rodzinnych (makabra!) – etap czwarty. Transport „odnowionych” zwłok do groty i zamknięcie grobu – etap piąty. 
Czas i częstotliwość tych uroczystości znowuż jest ściśle określony przez torajańską tradycję. 
Pytanie więc: Czy jest to bardzo bogaty (i kulturowo i finansowo – jak by na to nie patrzeć…) kult śmierci, czy raczej część doczesnego życia Torajan? Trudno wyczuć. Wiadomo z pewnością, że Torajanie większość czasu spędzonego wśród żywych poświęcają na kręcenie się wokół umarłych.
A to wszystko kosztuje często prawdziwą fortunę. Przygotowanie i balsamowanie ciała, jego pielęgnacja przez często kilka lat w domu, wybudowanie wioski pogrzebowej (kupno bambusa, wynajem ludzi ze specjalnej kasty do jej wybudowania), zakup odpowiedniej ilości i rodzaju zwierząt na ofiarę, podjęcie i ugoszczenie rodziny i znajomych w czasie uroczystości (trwających od dwóch do siedmiu dni), zlecenie wykonania lektyki, zakup miejsca na złożenie trumny, wynajęcie odpowiednich ludzi do wykucia groty, drabiny i rusztowania, zlecenie wykonania i zakup pośmiertnych lalek, cykliczne uroczystości związane z przebieraniem, upiększaniem ciał… I to wszystko w dokładnie określonym czasie, tylko przez tych a nie innych ludzi, w taki a nie inny sposób. Nic dziwnego, że w tradycji przyjęło się, że trzeba czekać nieraz bardzo długo na pogrzeb. Warto mieć chyba ten czas na uzbieranie środków.
Ok. Ruszamy to zobaczyć, tego dotknąć, w tym chwilkę uczestniczyć!!! Wreszcie!!

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 551 wpisów551 643 komentarze643 9796 zdjęć9796 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
17.09.2023 - 03.10.2023
 
 
22.10.2022 - 22.10.2022
 
 
10.07.2022 - 22.07.2022