Coraz bliżej!
Długo i dobrze w nocy spaliśmy, więc całkiem rześcy obudziliśmy się dość wcześnie rano. I jak się okazało - bardzo dobrze. Niestety na naszym noclegu wszelkie warunki były dość mizerne, więc bez śniadania i kawy, po szybkim pakowaniu, zeszliśmy do "centrum" wioski. Z naszych informacji wynikało, że pierwsze busy do Probolinggo powinny ruszać koło 10-11. Ale ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu już mała grupka osób czekała na jakikolwiek transport. Więc z kolejną parką (nami) drastycznie wzrastały szanse, że któryś z busików nocujących w Cemoro Lawang zdecyduje się ruszyć szybciej. Tak też było. Ledwo dopiliśmy kawę i zjedliśmy jakieś coś kupione w jednej z mikro-kanjpek i już jakoś po 8 rano jechaliśmy w stronę wybrzeża. Dobrze, że tak się złożyło, bo przed nami długa droga tego dnia! Pomni naszych doświadczeń sprzed kilku dni w Probolinggo poszło już wszystko gładko i bez wpadek. Z busika wysiedliśmy w tym samym miejscu, skąd mieliśmy mieć autobus do Surabaja. Konkretniejsze śniadanie, dogadanie ceny - tu się pewnie daliśmy naciągnąć odrobinkę - chwilę później jechaliśmy całkiem przyjemnym, klimatyzowanym autobusem. Przed nami 3-4 godziny jazdy, taksówka i byliśmy na lotnisku.
Tym razem nie musieliśmy się przepakowywać, bo linie lotnicze CityLink dopuszczały spory (do 20kg) bagaż główny. Po kolejnych 3 godzinach wylądowaliśmy na Celebes (Sulawesi) i zaczynało się spełniać kolejne marzenie!! Nie mogliśmy w to uwierzyć! W Makasar wylądowaliśmy jakoś koło północy i byliśmy okropnie zmęczeni. Dzięki Bogu mieliśmy załatwiony nocleg z transferem z lotniska i miły syn właściciela hotelu grzecznie na nas czekał. Pomimo tego, że hotel się nazywał xxxxxxx coś tam coś tam blisko lotniska, to wcale tego lotniska tak blisko nie był. Ale nie ważne. Jechaliśmy autem! Nocleg w wielkim domu, w spokojnej dzielnicy, coś a la rezydencja, bardzo przyjemnie, czysto i wygodnie. Byliśmy strasznie głodni, a po drodze zauważyliśmy, że tuż po drugiej strony ulicy, wciąż jest otwarta knajpa, gdzie z pewnością da się coś zjeść. No i po kilku minutach siedzieliśmy w MacDonaldzie i wcinaliśmy burgery (tzn. ja, a Danusia jak zwykle tylko frytki) :) Ale nie marudziliśmy za bardzo. Wiedzieliśmy, że przed nami tylko kilka godzin snu, a z samego rana trzeba wsiąść do autobusu i spędzić w nim kolejne 10 godzin. Tak też było. Zmęczeni i wciąż niewyspani, świt, szybkie zakupy na drogę, jakieś napoje i owoce i w drogę. Wiedzieliśmy, że ten odcinek będzie masakrycznie męczący i da nam ostro w kość. Właśnie zaczynaliśmy czuć te wszystkie kości..... Ostatnie godziny w autobusie, który po ładnej, równej szosie prowadzącej z Makasar na północ, wzdłuż morza, zaczął jechać dość kiepskimi, górskimi drogami - dobiły nas zupełnie. Ledwo żyliśmy, ale chociaż widoki za oknem urozmaicone, więc było na co popatrzeć. Znowu w środku nocy zaczynaliśmy dojeżdżać do celu. W rejon Tana-Toraja! Ten magiczny rejon...!!! A kiedy zobaczyliśmy pierwszy dom z łodzią zamiast dachu, to natychmiast zapomnieliśmy o jakimkolwiek zmęczeniu! Tana-Toraja!!!!!!