Obudziliśmy się późnym popołudniem. Głód nam doskwierał niemiłosiernie. Niedaleko naszej kwatery była knajpka Red Pepper. Ładne miejsce, zero ludzi o tej porze, przyzwoite ceny (czyli taniutko!). Zjedliśmy tam chyba najlepsze danie w Indonezji. Nie pamiętam nazwy oczywiście, ale było to jakieś grillowane mięsko z warzywami, w pysznych sosach i z ryżem, podane na owalnym, żeliwnym półmisku i to wszystko wciąż skwierczało od gorąca.... I do tego wielki kufel zimnego piwa... Niebo w gębie! :)
Następnego ranka ruszaliśmy dalej. Było już od początku trochę nerwówki. Dzień wcześniej umówiliśmy gościa z prywatnym autem, który miał po nas przyjechać o określonym czasie i zawieść nas na stację kolejową. Bilety na pociąg (w sumie to nie bilety, tylko rezerwacje właściwie) mieliśmy kupione wcześniej, więc z tym nie było problemu. Na stacji kolejowej trzeba było w specjalnym automacie zeskanować kod kreskowy z owej rezerwacji i wydrukować sobie normalne bilety na pociąg. No, ale wpierw na ten dworzec trzeba było się dostać, a kierowca nam nie przyjeżdżał. Jednak udało się wszystko na czas. Facet nie mógł do nas trafić, ale potem starał się nadrobić stracony czas. Po kilkunastu minutach jazdy autem byliśmy na Banyuwangi Baru. Załatwiliśmy bilety i po kolejnych kilku minutach siedzieliśmy w całkiem przyjemnym, klimatyzowanym pociągu. Przed nami 4 godziny jazdy do Probolinggo.
Wiedzieliśmy, że w tym mieście powinniśmy uważać na naciągaczy. Ale i tak daliśmy się zrobić na cacy. Po wyjściu z pociągu złapaliśmy odpowiedni busik, który miał nas zawieźć na miejsce, skąd odjeżdżać powinny busy do miejscowości Cemoro Lawang. Mieliśmy tam zarezerwowany kolejny nocleg, a miejscowość ta jest tuż koło kolejnego słynnego wulkanu - Bromo. Pomimo tego, że GPS nam mówił, że to nie jest właściwe miejsce, to daliśmy się namówić na wyjście z tego bemo przy jakieś agencji turystycznej, bo niby właśnie z tego miejsca jeżdżą teraz busy do Cemoro Lawang. Facet miał niesamowity dar przekonywania. No jak dzieciaki normalnie... Oczywiście gatka faceta, że bla bla bla, że najlepsze ceny i takie tam.... Źli byliśmy na siebie niemiłosiernie. Ostatecznie skończyło się to tym, że straciliśmy godzinę czasu i trochę kasy na kolejny transport, tym razem - do właściwego miejsca. Tam już była mała grupka osób chcąca dostać się do Cemoro, sprawdziliśmy różne opcje, busy, autobusy, coś co teoretycznie powinno być dworcem autobusowym i zdecydowaliśmy się na busa, który wyrusza, jak tylko zbierze się odpowiednia liczba pasażerów. Ten bus to chyba jedyna dostępna opcja. Było nas niestety za mało, więc mieliśmy do wyboru albo czekać aż ktoś może jeszcze dotrze albo zapłacić trochę więcej i jechać od razu. Zwyciężyła druga opcja. Ok. Jedziemy pod Bromo! Niewielki bus, kiepska klima, mało wygodnie (z kompletem pasażerów było by jeszcze gorzej!). Ale niecałe dwie godziny po krętej i kiepskiej drodze i jesteśmy znowu na wysokości 2200m npm. Wyraźnie chłodniej. Szybko znaleźliśmy nasz nocleg. Kiepski bardzo i stosunkowo drogi. Gospodarz Hindus, marnie bardzo gadający po angielsku, z zerowym zainteresowaniem swoimi gośćmi. Pokój ok, ale łazienka....... Oj.... skocznia, bez bieżącej zimnej wody, fatalny prysznic, czystość żadna. Cóż, musieliśmy jakoś wytrzymać. Najgorsze było to, że pojawiały się przerwy w zasilaniu i trzeba było siedzieć czasami po ciemku i do tego bez internetu. Jak tu żyć??!! :)
Szybko zorientowaliśmy się w okolicy. Zweryfikowaliśmy rzeczywistość z naszymi wyobrażeniami i mapami GPS. Wypłaciliśmy gotówkę w jakimś lepszym hotelu (chyba Cafe Lava Hostel), jedzenie i trzeba było szykować się na kolejną nockę! Plan był dość intensywny oczywiście (czytaj: Danuta G go przygotowała) i musieliśmy ruszać w środku nocy, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ale po kolei. Dojście do Seruni Sunrise View Point to punkt pierwszy programu. Zaoszczędziliśmy sporo czasu, łapiąc lokalne motorki, które za 1/3 wyjściowej ceny zawiozły nas całkiem ładny kawałek pod górę. Nic nie traciliśmy, bo i tak ciemno, a droga asfaltowa mało ciekawa. Od miejsca, gdzie nas motorki zostawiły, było jeszcze kilkanaście minut spaceru dość krętą dróżką ostro pod górę. Na Seruni byliśmy sporo przed czasem. Do wschodu Słońca mieliśmy jeszcze prawie dwie godziny. Ominęliśmy betonową platformę i usadowiliśmy się troszkę wyżej pośród drzew. Danusię oczywiście gnało dalej i postanowiliśmy znowu się rozdzielić. Całe szczęście mieliśmy tym razem wszystko, co do szczęścia potrzebne. Ciepłe ciuchy, czapki, rękawiczki, gorącą herbatę. Mogłem spokojnie na Dankę czekać. Ona poleciała na King Kong Hill (kolejny punkt widokowy), a ja zostałem. Miejsce, w którym siedziałem, było całkiem ok. Wygodnie, niezbyt dużo ludzi póki co. Trochę tłoczniej było na owej platformie kilkadziesiąt metrów poniżej. Tutaj było bosko. Sam proces oczekiwania był niesamowity. Czuć było podekscytowanie wszystkich dookoła. No i powoli się zaczynało.... Zmieniające się kolory, coraz więcej szczegółów wyłaniających się z mroku, coraz więcej ciepła. I wreszcie same one! Tuż przed nami, widoczne jak na dłoni, za Morzem Piasku! Wulkany Batok i Bromo, wyłaniające się stopniowo z porannej mgły. Ten pierwszy znacznie wyższy. Ale Bromo za to - dymiący! Za tymi dwoma majaczył najwyższy wulkan na Jawie - Semeru (3676m npm). A nie dosyć, że najwyższy, to wciąż aktywny i wciąż dymiący. Jego erupcja w 1981 zabiła 250 osób, a ostatnia poważniejsza aktywność miała miejsce zaledwie 4 lata temu. Chyba nie ma co opisywać spektaklu, który właśnie zaczął się rozgrywać. To było istne cudo. Ludzie zamilkli, słychać było tylko strzelanie migawek w aparatach i westchnienia zachwytu. Znowu mikstura pięknych gór, wulkanicznego, dymu, porannej mgły, promieni wschodzącego Słońca powaliła wszystkich na kolana. Natura jest niesamowita i niesamowicie piękna! Zresztą, choć one tego nie oddadzą pewnie nawet w połowie, na zdjęciach można zobaczyć namiastkę tego mistycznego przedstawienia.
Danusia dotarła kilkadziesiąt minut po wschodzie. Zachwycona, uśmiechnięta, szczęśliwa...:) Wymieniliśmy uwagi, podzieliśmy się wrażeniami, na szybko zerknęliśmy na fotki. Danka widoki miała podobne, tylko z odrobinę wyżej położonego miejsca i widziała stamtąd wschodzące słońce. Nie żałowałem, że z nią nie poszedłem :) Zrobiło się już prawie całkiem jasno, ostatnie spojrzenia na wulkany i trzeba było schodzić. Nie wiedzieliśmy jeszcze jak dokładnie, ale postanowiliśmy zaufać Maps.me. Trochę czasu kosztowało zawsze naniesienie wszelkich dostępnych danych na poszczególne mapy, ale - jak do tej pory - aplikacja spisywała się znakomicie. Chcieliśmy z punktów widokowych zejść bezpośrednio na Morze Piasku z pominięciem wioski i oficjalnego wejścia na teren Parku. Szliśmy wg GPS. Wpierw troszkę lasu, potem poletka uprawne, miła Pani spotkana po drodze potwierdziła kierunek, potem bardzo strome zejście zygzakowatą ścieżką i po kilkudziesięciu minutach byliśmy na skraju Morza. Wielka, płaska przestrzeń. Z jednej strony, tuż za naszymi plecami, wysoka grań z punktami widokowymi i Cemoro Lawang, z drugiej, przed nami: wulkany! I wszędzie dookoła bardzo miałki, szary pył wulkaniczny. Pustynia poprzecinana była wieloma ścieżkami i drogami, po których jeździły jeepy z bogatszymi turystami. Maski na twarze i w drogę. Po dojściu do bazy, gdzie się wszyscy zatrzymywali, zjedliśmy jakieś szybkie śniadanie, kubek herbaty i dalej w drogę. Było tam już sporo ludzi. Myślę, że grubo ponad setka terenowych samochodów, konie, przewodnicy, turyści, stargany z jedzeniem i pamiątkami. Chcieliśmy stamtąd szybko uciekać. Będąc już tam, na pustyni, nie było najmniejszych kłopotów z nawigacją. Wszystko widoczne jak na dłoni. Ruszyliśmy w kierunku Bromo. Po drodze minęliśmy hinduski kompleks klasztorny Pura Luhar Poten, do którego i tak nie było wejścia, a po prawej stronie mieliśmy wulkan Batok. U podnóża Bromo kolejny obóz, w którym co bardziej leniwi lub mniej sprawni turyści musieli zostawić konie i przewodników. Kolejni straganiarze, naciągacze itd. Cóż.... Tak to niestety wygląda w większości tak bardzo turystycznych miejsc. Przed nami jeszcze tylko wspinaczka po 250 mega stromych schodkach i byliśmy! Znaleźliśmy się na krawędzi krateru wulkanu Bromo! Jakiś starszy gość wcisnął Dance kwiaty, że niby za darmo, żeby wrzucić dla obłaskawienia bogów w paszczę krateru (mieszkająca tu ludność Tengger to hinduiści). Oczywiście domagał się potem datku, coś dostał (nie pamiętam już ile), ale nie przyjął, bo za mało... Ech, to po co ta cała gadka, ze za darmo? Znowu dopisało nam też troszkę szczęścia, bo wulkan się uspokoił, wiatr wiał w odpowiednią stronę - mogliśmy więc z zupełnym spokojem cieszyć się niesamowitym widokiem wnętrza krateru. Coś kapitalnego! Jeszcze nigdy nie zaglądaliśmy żywcem w czeluście czynnego wulkanu! I znowuż - te siarkowe zapachy, kolory dziesiątek różnych minerałów, szary pył z pustyni, dym i para wydostająca się ze szczelin... Magia! Ale zmęczenie też już nam się zaczynało dawać we znaki. Jednak cały poprzedni dzień i cała noc na nogach. Sporo przedreptanych kilometrów, sporo wejść i zejść. A jeszcze czeka nas droga powrotna przez ocean szarego pyłu i strome wejście na grań, za którą jest Cemoro Lawang. Czas był wracać. Jakoś koło południa byliśmy z powrotem na naszym noclegu. Cali na szaro! Szarość była wszędzie! Pył spenetrował wszelkie zakątki... Chyba nie było prądu, bo po szybkim prysznicu i nawet nie zaglądając do internetu natychmiast poszliśmy spać. Nie chcieliśmy za długo w łóżkach gnić, bo myśleliśmy jeszcze o zwiedzeniu najbliższej okolicy, trzeba było zrobić jakieś zaopatrzenie, coś konkretnego zjeść i dogadać na następny poranek transport do Surabaja. Wszystko się udało ogarnąć, łącznie z odwiedzeniem niesamowicie ciekawego, lokalnego cmentarza. Przed nami już tylko jedna noc. Następnego dnia mieliśmy zacząć chyba najbardziej nieprawdopodobny i ekscytujący etap naszej podróży po Indonezji.