Nie musieliśmy się zrywać w środku nocy. Przyjemnie było chwilkę dłużej poleżeć w wygodnym łóżku. Po śniadaniu trzeba było się jednak ruszyć dalej. Przy głównej drodze znaleźliśmy odrobinkę cienia i czekaliśmy na bemo. Rzecz jasna każda agencja oferuje transport do Banyuwangi (najbliższe miasto na Jawie). Cena tej usługi oscyluje wokół 300.000 INR. My za bemo, które pojawiło się może po 10 minutach, zapłaciliśmy dziesięć razy mniej. Podróż w mało wygodnych warunkach, ale juz po godzince byliśmy w porcie Gilimanuk, skąd mogliśmy podziwiać Jawę w pełnej krasie! Taniutkie bilety na prom bez najmniejszych problemów, chwilkę odczekania i po kolejnych paru minutach byliśmy na łódce. Prom bez szału. Taki lokalny... Drewniane ławki, niezbyt czysto, toalety marne, sporo aut i motorków dość chaotycznie poustawianych na dolnym pokładzie, bez przesadnego tłoku na górze. Przeprawa z Bali na Jawę może trwać od 10 minut do godziny. Wszystko zależy od promu, jakim się płynie. Dystans pomiędzy wyspami maleńki, ale te dłużej płynące są wolniejsze i jakoś dążą do celu dość pokrętnym kursem. My oczywiście trafiliśmy na ten wolniejszy.... Już na Jawie, w Ketapang, musieliśmy złapać bemo lub taksówkę, żeby - jak 99% pasażerów z resztą - dostać się do miasta Banyuwangi. Nie było z tym problemów. Wysiedliśmy w centrum, przy wypożyczalni motorków Tripoli. Miejsce to było polecane w czytanych wcześniej relacjach. I rzeczywiście ok. Wypożyczyliśmy motorek i ruszyłem sam z jednym bagażem na poszukiwanie naszego noclegu. Misja nie była łatwa, bo to nowa miejscówka, na osiedlu z dziwnym układem ulic i jeszcze dziwniejszą numeracją. Miałem niby wklepany adres w nawigację, ale jednak sprzęt nie dawał rady. Jakiś Trójkąt Bermudzki... Nawet tamtejsi mieszkańcy, kiedy prosiłem ich kilkukrotnie o pomoc, wskazywali najczęściej zupełnie różne kierunki. Ale ok. Może po niecałej godzinie krążenia po okolicy i odwiedzeniu wszelkich możliwych zakamarków znalazłem wreszcie nasz nocleg. Bez znaków, szyldu, napisów... Kompletnie nic. Zostawiłem swój plecak i pognałem po Danutę. Dobrze, że miała w tym Tripoli trochę dodatkowego czasu i w międzyczasie udało jej się kupić bilety kolejowe na za dwa dni do następnego miejsca. Bo w Indonezji tak to działa, że bilety na pociąg można kupować oczywiście na stacjach kolejowych w normalnych kasach, ale to ponoć zdecydowanie najgorsza metoda, ale można też w sklepach, agencjach, samemu przez Internet i wszystko to bez dodatkowych opłat. No to z tego Danusia skrzętnie skorzystała. Już we dwoje, z całym naszym dobytkiem, zameldowaliśmy się w Mocca by Classic wczesnym przedpołudniem (zarobiliśmy godzinkę na zmianie czasu pomiędzy Bali i Jawą). Sam guesthouse bardzo przyjemny. Mieliśmy małe zamieszanie z pokojami. Panie gospodynie nie mówiły jakoś wybitnie po angielsku, ale jakoś udało nam się wszystko pozytywnie załatwić. Dostaliśmy duży pokój z klimą i łazienką, mogliśmy korzystać też z czegoś a la przedpokój, kawa i herbata do dyspozycji. Miło. Szybkie zwiedzanie okolicy (oczywiście motorkiem), jedzenie, zakupy. Musiałem kupić sobie wkładki do butów, bo stare zupełnie mi się rozpadły. Okazało się, ze to nie lada wyzwanie w Indonezji! Już nawet brałem pod uwagę kupienie byle jakich butów i wyciągnięcie z nich środka, ale w końcu namierzyliśmy takie pół-wkładki, tylko na przednią lub tylną część stopy. Byłem dość sceptyczny, ale dały radę! Ogólnie miasteczko zupełnie przeciętne, dość zatłoczone, a co od razu rzuca się w oczy po przyjeździe z Bali. to zmiana religii z hinduizmu na islam. Znaleźliśmy się w krainie chust i meczetów. Musieliśmy też w ciągu dnia troszkę chociaż się przespać, bo o 23 późnym wieczorem mieliśmy ruszać na motorkowo-pieszą całonocną eskapadę!