To - wg Danusiowych planów - miał być intensywny dzień. I był. Już poprzedniego wieczoru nanieśliśmy wszystkie punkty programu na GPS i rano pozostało tylko się spakować, wypożyczyć motorek w pierwszym lepszym miejscu i w drogę. Danusia siedziała z tylu z tabletem i śledziła trasę. Maps.me sprawdzało się wyśmienicie. Pojechaliśmy na północ od miasta. I całe szczęście, bo już po kilku minutach opuściliśmy tłoczne uliczki Ubudu i znaleźliśmy się poza tym całym zgiełkiem. Staraliśmy się wybierać boczne dróżki, i może nadkładając trochę kilometrów, ale nie pchać się nigdzie główniejszymi drogami. I to był doskonały wybór! Życie na prowincji, ludzie i ich praca, domy i pola ryżowe, ich prawdziwe życie! I w tym wszystkim świątynie i świątynki! W różnych miejscach, w różnych wielkościach - ale wszystkie piękne! Tak sobie myśleliśmy, że gdyby którąkolwiek z nich (a było ich przynajmniej kilkanaście) tak prosto z pola przenieść w jakieś miejsce tętniące turystycznym życiem, ogrodzić i postawić budkę z biletami, to każdy chętnie by po kilka funtów zapłacił, żeby dostać się w jej pobliże i móc podziwiać jej urok. A my mieliśmy je tak ot, tu - po drodze. I bardzo nam się to podobało :)
Ale to nie one były naszym celem. Tarasy ryżowe!! Czytaliśmy kilka relacji i oglądaliśmy zdjęcia z tych okolic. Musieliśmy je zobaczyć na własne oczęta! I udało nam się odwiedzić dwa takie miejsca. Pierwszym było Tegallalang Rice Fields. Pięknie! Coś a la duże niecki, dolinki z tarasowymi zboczami. Na tarasach zadbane, wręcz wypielęgnowane poletka ryżowe. Ale nie tylko. Kwiaty, owoce, przeróżności wszelkie inne. Dookoła lasy, czasami sady, czasami łąki. W tym wszystkim sieć strumyków i kanalików nawadniających. Kładki i mosteczki. Co jakiś czas ławki i miejsca, gdzie można chwilkę odpocząć, zrobić zdjęcia. Oczywiście też Panie i Panowie w tradycyjnych strojach, koniecznie w stożkowych kapeluszach z liści palmowych. Chętnie pozowali do zdjęć za drobną opłatą i to było raczej ich głównym źródłem dochodu, a nie praca na roli... Drugie miejsce podobne, ale okazało się jeszcze ładniejsze! :) Sporo zależy od tego, o jakiej porze dnia tam się jest. Bo najlepiej, jeśli promienie słoneczne oświetlają najbardziej okazałe fragmentu tarasów. Nam się udało idealnie, a byliśmy tak przedpołudniem.
Mając do dyspozycji motorek można się autentycznie poczuć niezależnym. Swobodnie wybieraliśmy sobie kolejne cele, miejsca postojowe, czy też dróżki, którymi chcieliśmy się przejechać. Po tarasach ryżowych chcieliśmy jeszcze dotrzeć do dwóch słynnych świątyń. Troszkę pobłądziliśmy, ale stosunkowo szybko dotarliśmy do pierwszej z nich - Genung Kawi. Ukryta w głębokiej dolinie, otulona lasami. Dojść do niej można tylko schodząc po 250 schodkach, wzdłuż których ustawili się wszelkiej maści i rodzaju straganiarze, rzemieślnicy, naciągacze, handlarze itd. Danuta dała się tam namówić na kupno sarongu w kolorze zielonym. To taki kawałek materiału, którym obwiązujesz się wokół pasa i nosisz jak spódnicę :) Przepłaciliśmy oczywiście, ale cóż tam...:) Danusia doskonale wiedziała, co robi. Wiedzieliśmy, że wchodząc do świątyni powinniśmy tego typu szaty mieć, ale mieliśmy informacje, że można je wypożyczyć i nie trzeba ich koniecznie kupować. Jednak Jej się tak strasznie sarongi podobały, że nie potrafiła sobie odmówić. Fakt faktem - lokalni rękodzielnicy mieli szeroką ofertę fantastycznych i chyba dobrych jakościowo, pamiątek i wszelkich dupereli na sprzedaż. Najlepsze jest to, że ja też musiałem taki sarong przywdziać, ale skorzystałem oczywiście z wypożyczalni... A świątynia całkiem niezła! Chyba położenie było jej głównym atutem. Miała coś mistycznego w sobie. Kompleks kilku świątynnych budynków, wykute w skałach grobowce królów z XIw, kilka lokalnych osób snująca się z miejsca na miejsce, chwilę później oddający się południowej sjeście z jakimś dobrym jedzeniem i czymś do picia i palenia.... A my w tym wszystkim buszujący z aparatem :)
Pomimo tego, że do drugiej z zaplanowanych świątyń mieliśmy całkiem niedaleko, to zdecydowaliśmy się pognać naszym rumakiem trochę bardziej na północ. Cel - plantacja kawy, której odwiedzenie mocno rekomendowane było w czytanych przez nas relacjach. Nic to, że to gówniana kawa, ale i tak chcieliśmy tego doświadczyć :)
"Kopi luwak, kawa luwak – gatunek kawy pochodzący z południowo-wschodniej Azji, wytwarzany z ziaren kawy, które wydobywane są z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych, łaskuna muzanga (Paradoxurus hermaphroditus), nazywanego popularnie cywetą, a lokalnie luwak. Łaskun chętnie zjada owoce kawowca, ale nie trawi jego nasion, a jedynie miąższ. Po nadtrawieniu przez enzymy trawienne i lekkim sfermentowaniu przez bakterie produkujące kwas mlekowy ziarna przechodzą przez przewód pokarmowy i są wydalane. Zwierzę zjada tylko najlepsze owoce, a przez przejście przez przewód pokarmowy łaskuna ziarna kawy tracą gorzki smak i kawa z nich wytwarzana zyskuje nowy, łagodny aromat. Po oczyszczeniu kawę przetwarza się w typowy sposób. Ten gatunek zbierany jest przez ludność z wysp indonezyjskich (Sumatra, Jawa, Celebes), a w mniejszym stopniu z Filipin i Wietnamu. Wysoka cena skupu skłania mieszkańców tych terenów do łowienia łaskunów i karmienia ich owocami kawy dla łatwego uzyskania znacznych ilości tego gatunku kawy. Zwierzęta są trzymane w ciasnych klatkach, a ich śmiertelność jest bardzo wysoka. Dlatego produkcja tego gatunku kawy była wielokrotnie krytykowana jako nieetyczna. Kopi luwak jest najdroższą kawą na świecie – kilogram kosztuje około tysiąca euro. Wynika to z faktu, że roczne światowe "zbiory" tego gatunku kawy wynoszą zaledwie 300–400 kg. Głównymi konsumentami są Stany Zjednoczone i Japonia, chociaż staje się dostępna też w innych krajach, w tym także w Polsce."
To wkleiłem z wiki, bo gdyby ktoś był bardzo ciekawy tej gównianej kawy, to ma tutaj garść informacji na początek. Nawiasem mówiąc, informacje te nie są do końca aktualne, bo obecnie najdroższą kawą świata jest kawa zaparzana z ziaren przetrawionych przez...słonia! Pewien kanadyjski biznesmen z Tajlandii produkuje taką kawę, za która trzeba zapłacić bagatela 1000 euro za kilogram... ale wracając do naszej wycieczki. Nie byliśmy na 100% pewni lokalizacji "naszej" farmy, ale trafiliśmy tam bez problemu. Ledwo zaparkowaliśmy motorek na szutrowym placyku, a już się pojawił młody chłopak oświadczając, że jest pracownikiem Cantik – coffee and fruit plantation i chętnie nas po jej terenie oprowadzi i że wszystko jest gratis. No dobra. Trochę temu nie dowierzaliśmy, ale ok. Chłopak zrobił kawał niesamowicie dobrej roboty! Pokazał nam kakao, wanilię, cynamon, kilka innych owoców. No i oczywiście kawowce, różne ich nasiona - gatunki i rodzaje (bo to jest różnica), proces ich czyszczenia (w przypadku luwak to dość istotne...), palenia itd. Mogliśmy wszystkiego dotknąć, pomacać, powąchać, spróbować. Wszystkiego...:) Zaprowadził do klatek z tymi ślicznymi stworkami, dzięki którym luwak istnieje (trochę smutno wyglądały w tych klatkach :(). Na koniec posadził nas przy stole i zaoferował fantastyczną degustację. Postawił przed nami ogromną tacę z 12 filiżankami. Połowa była z różnymi kawami, a druga z rozmaitymi herbatami owocowymi. Wszystko z tutejszej plantacji. Byliśmy w szoku. Cudna obsługa, darmowe zwiedzanie z prywatnym przewodnikiem, no przede wszystkim ta niezmiernie bogata degustacja za free! Dość długo delektowaliśmy się smakami z poszczególnych filiżanek :) Większość trunków była znakomita! Zachwycaliśmy się najbardziej smakiem herbaty z hibiskusa i trawy cytrynowej. Zapłacić trzeba było tylko za kopi luwak, ale jak tu być i tego nie spróbować? Cena 50.000 za filiżankę (3,5$). Dobra, delikatna...ale bez szalu :-). A gościu cierpliwie przy nas czekał. Fantastyczne zagranie marketingowe! Po czymś takim nie mieliśmy wyjścia i grzecznie podreptaliśmy za naszym przewodnikiem do firmowego sklepu. Ach! Te zapachy! Te opakowania! Cóż.... wydaliśmy tam niezłą całkiem sumkę, ale nie żałujemy ani grosza!:) To było fantastyczne doświadczenie i całkiem dla nas nowe!
W drodze powrotnej do Ubud zatrzymaliśmy się jeszcze tylko przy Tirta Empul, zwana Świątynią Wodną. Słynie ona ze świętej ponoć wody i jest celem pielgrzymek dla balijskich wyznawców hinduizmu, którzy koniecznie chcą w tym miejscu dokonać rytualnych ablucji, czyli rytualnych obmyć. W praktyce wygląda to tak, że w dość sporym basenie moczy się każdy, komu uda się do niego wejść :) Tłoczno bardzo! Dookoła głównej świątyni z basenem ze świętą wodą sporo innych zabudowań i świątynek. Sporo pielgrzymów, lokalnych i turystów. Ale pomimo tego, że to miejsce jest dość mocno turystyczne, ludność lokalna była jednak w zdecydowanej przewadze i czuć było tę trudno wytłumaczalną i praktycznie nieopisywalną atmosferę... Podobało nam się bardzo!
Do Ubudu wróciliśmy wczesnym wieczorem. Znowuż zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Dzień przyniósł nam wiele nowych wrażeń, a wszystkie one były kapitalne! Te świątynie porozrzucane tu i ówdzie, bajkowe tarasy ryżowe, plantacja kawy ze wszystkimi jej skarbami, urokliwa okolica i cały dzień na motorku! Ogarnęliśmy się odrobinkę i ruszyliśmy na miasto, bo czekała nas tego dnia jeszcze jedna, bardzo lokalna i bardzo ponoć ciekawa atrakcja. Balijski masaż :) Wzdłuż tych gwarnych, kolorowych i zatłoczonych uliczek pełno było gabinetów masażu wszelkiej maści. Od tych najtańszych do bardzo luksusowych. Wybraliśmy może drugie czy trzecie miejsce z umiarkowanymi cenami. 100.000 za godzinę. Nie chciało nam się zbyt daleko spacerować i sprawdzać wszystkich salonów. Może to był błąd... Ale nie było źle! Sam masaż fenomenalny!!! Bita godzina masażu wszelkiego. Ugniatanie, oklepywanie, masowanie, głaskanie, rozciąganie, wyginanie - wszystko! Kobieta zajęła się generalnie plecami, barkami i ramionami. Ale przy okazji wymasowała jeszcze kark, głowę i nogi. Czułem się jak nowonarodzony. Danusia wybrała masaż całego ciała. Kapitalna sprawa! Zdecydowanie polecam każdemu! Masaż boski, ale to otoczenie. Dość obskurny pokoik, dość kiepska kozetka, pani podciągająca cały czas nosem i chrumkająca od czasu do czasu... Ale i tak warto było!!! Ale warto też poszukać przyjemniejszego miejsca :)