Ano tak.... Trzeba sie bylo jakos z Georgtown wydostac i przejechac Polwysep Malajski na druga strone. Zadanie niezbyt latwe:) Lokalnym autobusem, a potem promem przedostalismy sie na staly lad. Tam znowu jakims autobusem wyjechalismy poza miasteczko. Mielismy sie znalezc na jednej z glownych drog wylotowych, ale sie nie znalezlismy... Stracilismy ponad godzine i mnostwo sil zanim zlokolizowalismy swoja pozycje i dowiedzielismy sie, co powinnismy robic dalej. Okazalo sie, ze ladny bigos, ale co tam. Pomimo swiadomosci, ze nie jestesmy na wlasciwej drodze ustawilismy sie na poboczu z odwaznym napisem na kartce:"wschodnie wybrzeze"... I czekalismy. Jednak nie dlugo! Bardzo mily gosc poinformowal nas, ze to nie jest najlepsza droga na wschod, a potem wywiozl nas ponad 30 km poza wszelkie krzyzowki i rozwidlenia i znalezlismy sie na absolutnie najbardziej slusznej szosie!:) A potem poszlo gladko. Na kilka samochodow i wieczorem blismy juz w malym miasteczku niedaleko wysp Perhentian. Warto jeszcze wspomniec o mlodych dziewczynach, ktore na ostatnim odcinku podwiozly nas do celu...Wpierw przejechaly obok nas dalej, potem zawrocily, potem postanowily nas zabrac, pomimo, ze mialy strasznie male auto, musialy robic male przemeblowanie, a poza tym...wcale nie jechaly do tej miejscowosci, do ktorej my chcielismy...:) Musialy jeszcze po drodze zatankowac samochod... Malajczycy byli nieraz rewelacyjni, w takim kraju mozna naprawde spokojnie podrozowac stopem!:) Tez sama Malezja na tym odcinku byla bardzo przyjemna. Duza czesc drogi przez pagorkowaty teren, wszedzie dzungla z niesamowitymi odglosami, palmowe plantacje,spokojne, male miejscowosci. W jednej z nich na chwile sie zatrzymalismy, bo nasz kierowca mial jakies interesy do zalatwienia. Trafilismy na moment, kiedy tamtejsze szkoly konczyly zajecia. Cale miasteczko i cala szosa zostala zapelniona "maryjkami"! Fantastyczny widok!:) Dookola morze "maryjek"! A co to "maryjki"? Otoz, to mlode Muzulmanki, slicznie wygladajace (szczegolnie w wiekszej grupie) w swoich szkolnych uniformach. Zazwyczaj blekitne suknie, biale chusty na glowach i biale dodatki. Zawsze bardzo zadbane, usmiechniete i strasznie nas ciekawe (szczegolnie w malych miejscowosciach).
Ok. Troche zmeczeni, ale bardzo zadowoleni znalezlismy sie w Kuala Besut. Stad juz tylko prom i moglismy sie znalezc na wyspie. Ale tego dnia bylo juz za pozno. Rozbilismy namiot na niezbyt pieknej plazy i staralismy sie jakos przezyc noc. Byla burza i padal silny deszcz, musielismy wiec namiot zamknac... No i wyobrazcie sobie, co sie dzieje w szczelnym namiocie przy temperaturze ponad 35 stopni i okromnej duchocie (pomimo burzy...) Noc byla koszmarna, jedna z gorszych na naszym wyjezdzie. Ale humory nam sie poprawily nastepnego dnia, bo jeszcze chwilke i powinnismy sie znalezc na ponoc przepieknej wyspe! Ale znowu nie bylo latwo, bo okazalo sie, ze towarowych lodek nie ma, mozna tylko jechac szybka lodzia pasazerska, ale to znowu troche wiecej kosztuje... Zdecydowalismy sie jednak poplynac. I bardzo dobrze! Po 2 godzinach przybilismy do brzegu przy osrodku D'Lagoon. Bylismy zupelnie przemoczeni, bo motorowka plynela dosyc szybko, a rozbryzgujaca sie woda chlapala na nas dokladnie i ze wszystkich stron. Tylko na podstawie jakiejs ulotki przyklejonej gdzies tam na scianie wybralismy miejsce na wyspie. Nie byla to duza wysepka, ale pomimo jej niewielkich rozmiarow rozlokowalo sie na niej kilkanascie osrodkow wypoczynkowych w roznych miejscach. A cos wybrac musielismy. Okazalo sie, ze trafilismy absolutnie idealnie. Spokojne miejsce, nie za drogie (jedzenie od 5 do 10RM, nocleg na wspolnej sali 10RM, namiot 5RM), przyjemna ekipa obslugi, bardzo praktycznie wszystko urzadzone, plaza, lezaki, toalety, drzewa z cieniem, hamaki...Byl nawet domek na drzewie:-) Strasznie nam sie tam spodobalo. No i zostalismy w d'Lagoon chyba ze 6 dni... Na wyspie zylismy dosc tanio, bo nocleg w namiocie, a potem na wspolnej sali(dormitorium), robilismy sobie wlasne herbatki i kawki, puryfikowalismy wode tabletkami jeszcze z Nepalu... Dalismy rade tanio, milo i przyjemnie spedzic czas na Perhentianie:))) Prawie wszystko bylo na wyspie super. Prawie... bo nasz namiot okazal sie do du... Wszystko fajnie, ale mial zbyt delikatna podloge, chyba tylko na trawniczek jaki jest na polach golfowych... Zaledwie przez tylko kilka uzyc tego namiotu dorobilismy sie niezliczonej ilosci malenkich dziurek w podlodze...Pod swiatlo wygladala jak sito. No i przez te dziureczki nabieralismy pomalenku, ale sukcesywnie wody... Nie wiedzielismy co sie dzieje. Wprawdzie codziennie padalo i to zdrowo, ale nic nie kapalo, nic nie przeciekalo, a pod karimatami zaczela zbierac sie woda. Nie wiedzielismy o co chodzi , ale bylismy zmuszeni przeprowadzic sie do dormitorium. To tez bylo fajne, bo nikogo akurat w nim nie bylo, wiec moglismy spokojnie sie ze wszystkim rozlozyc, obejrzec namiot, wysuszyc karimaty i spiwory. Wtedy odkrylismy te dziurki w podlodze i bylo jasne, ze dopoki z namiotem czegos nie zrobimy, to nie da sie w nim spac. Malezja miala to do siebie, ze codziennie padalo i podjecie ryzyka spania na takim sitku bylo by conajmniej glupie.
Przez tych kilka dni znowu sie lenilismy. Dookola palmy i plaze w malowniczych zatoczkach. Czysta woda, autentyczne rafy koralowe, kolorowe rybki... Widoczki prawie jak z bajki:) Codziennie wybieralismy sie z naszymi okularkami na polowanie na ryby. I troche ich widzielismy! To bylo niesamowite. Ryby w przeroznych ksztaltach i kolorach, podwodne formy skal koralowych o dziwacznych ksztaltach i w tym wszystkim mozna sobie spokojnie poplywac... Raj!:)Ponoc w tych zatoczkach mozna spotkac jeszcze niegrozne rekinki i olbrzymie zolwie, ale nam sie jakos nie udalo. Choc nawet kilka razy probowalismy wstac specjalnie wczesniej, nie zdolalismy zobaczyc tych stworow. Za to duzo bylo wielkich jaszczurow(prawdopodobnie warany). Nawet w naszym osrodku chodzily po plazy ogromne gady. Razem z ogonem mogly miec ze 4m dlugosci! Ale byly bardzo sympatyczne i zupelnie niegrozne:)