Wlasnie wrocilismy z 2-dniowego safari po prawdziwej pustyni na prawdziwych wielbladach i mieszkamy w miasteczku, ktore wyglada jak bajkowy zamek z piasku...Ale o tym troszke pozniej...:))
Wracamy do granicy nepalsko-indyjskiej.
Autobus, ktory mial nas zawiesc do miasteczka, skad niby mielismy kupione za straszne pieniadze bilety na pociag do Varanasi, ruszyl po jakis 2 godzinach stania z wlaczonym silnikiem i mrugajacym migaczem...Myslelismy, ze krew nas zaleje, bo czasu ubywalo coraz bardziej w coraz szybszym tempie... Ruszyl ok.godz.19, mial jechac 2 godz., a pociag odjezdzal ok.22.20... A biorac pod uwage, ze nic jeszcze tego dnia konkretnego nie jedlismy, wiec wypadalo cos kupic, albo zjesc i ze musielismy przed odjazdem poszukac goscia, ktory mial miec dla nas bilety, to tego czasu za wiele nie bylo...Ale jedziemy! Facet okazal sie sprawnym kierowca, wiec nam troche ulzylo. Byla nadzieja, ze w tych 2 godzinach sie zmiescimy. Po drodze zatankowal paliwo, co nas troche zmartwilo, no ale na to nie ma rady (tylko czas stale uciekal...) I to. ze tankowal bylo najgorsze... Odjechalismy ze stacji ladnych pare kilometrow. Potem kierowca o czyms sobie przypomnial, zaczela sie dyskusja z jego pomocnikiem (taki gosciu od biletow), i autobus zaczal zawracac. Wrocilismy na stacje benzynowa... Wtedy juz wszystko bylo prawie jasne.
No ale nic. Po kilkunastu straconych dla nas minutach, kierowca znowu ruszyl w prawidlowym kierunku. A my juz praktycznie czasu nie mielismy wcale...W perspektywie nocka w nieciekawym miescie i stracona spora sumka za bilety. Na miejsce dojechalismy kolo 22. O dziwo! Czekal na nas facet z biletami...:) Mile zaskoczeni poszlismy z nim do biura, gdzie dopelnilismy formalnosci. No i znowu mielismy szczescie, bo okazalo sie, ze w Nepalu podali nam nieprawidlowa godzine odjzadu pociagu i mielismy jeszcze ponad godzine! Udalo sie cos zjesc, kupic ciastka i wode na podroz, ze spokojem odnalezc pociag, wagon i miejsca; rozlokowalismy sie na kuszetkach, zabezpieczylismy bagaz i ruszylismy do Varanasi. Na miejscu bylismy o planowej porze wczesnie rano nastepnego dnia. Ale o Varanasi napisze kilka slow Danusia...:))
Varanasi- nasz pierwszy cel w Indiach. Oczywiscie natychmiast otacza nas tlum naganiaczy, rikszarzy, taksowkarzy, przewodnikow "przyjaciol". Omijajac wszystkich ze stoickim spokojem(mamy juz to przerobione po Chinach:-) idziemy poszukac miejsca na zjedzenie sniadanka niedaleko dworca. Znajdujemy knajpke strasznie obskurna, ale ku naszemu zaskoczeniu zaserwowane mleko z serem(!) i do tego buleczki z maslem na cieplo okazuja sie strzalem w dziesiatke. Z knajpianego stolika moglismy poobserowac budzace sie zycie w tym najswietszym miejscu Hindusow. Coz, mnostwo obdartych zebrakow, niespelna rozumu kobieta w podartej sukience/szmacie biegajaca w kolko i krzyczaca nie wiadomo do kogo, koszmarnie wychudle psy szperajace w smieciach w poszukiwaniu resztek jedzenia, nie nalezaly do najprzyjemniejszych widokow. Swoja droga to dziw, ze psy mogly cos jeszcze w tych odpadach znalezc, po tym jak smieci najpierw przeszukuja najbiedniejsi mieszkancy miasta, potem swiete krowy i kozy, a na koniec struchlale psy. Az zal patrzec na to wszystko.
Wybieramy z przewodnika niezly i niedrogi hotelik w starej czesci miasta, lapiemy autoriksze, ktora zawozi nas w poblize hotelu. Dalej juz pojechac nie moze, ulice sa za waskie. Ruszamy wiec piechota. Znalezc wybrany hotelik w labiryncie strasznie waskich i pokreconych uliczek bez nazw to nielatwe zadanie...Wyobrazcie sobie taki obrazek: My wymieci prosto z pociagu, goraco, idziemy sobie taka uliczka. Nagle pojawia sie na wysokosci naszych twarzy zadek swietej krowy, krowa zadziera ogon, druga stoi w poprzek, nie ma jak ich wyminac, uciekamy do tylu, czekamy az ta pierwsza zrobi swoje i naprzod. Caly czas trzeba patrzec pod nogi, zeby nie nadepnac na "mine"i nie daj Boze nie nadepnac swietej krowie na odcisk...Po jakiejs nie calej godzinie dalismy sobie spokoj i wzielismy pierwszy lepszy, przyzwoity nocleg. Okazal sie calkiem przyjemny, z dobra tania restauracyjka na dachu i stadem malp i wiewiorek grasujacych po drzewach kolo naszej werandy. Raz stoje sobie na werandzie, czaje sie z aparatem na taka jedna malpia twarz, a ona nagle daje susa prosto na mnie drac przy tym strasznie ryja. Na szczescie zdazylam w pore zrobic unik...Malpiszon pewnie byl zadowolony z siebie, ale moje uczucia wobec tych stworow stanowczo ostygly. Po dobrym obiadku padamy na lozko i strzelamy sobie drzemke. Po poludniu spacerujemy uliczkami Starego Miasta, caly czas uwazajac na jasnie swietosci i inne czyhajace niespodzianki, takie jak wylewane prosto na bruk ludzkie gowniane nieczystosci czy stosy nigdy nie sprzatanych odpadow wszelkiej masci. Dochodzimy do Gangesu. Jest juz ciemno. Padaja propozycje wynajecia lodzi i przejazdzki po rzece. Nad brzegiem nieco dalej dzieja sie jakies ciekawe rzeczy- slychac muzyke, widac swiatla. Decydujemy sie zobaczyc to wszystko z perspektywy wody. Jest magicznie- Nie widac smieci, nawet nie czuc smrodu(nie mozna tego powiedziec o uliczkach Starego Miasta), dajemy sie wrobic w kupno ozdobnych swieczek dla poprawienia naszej "karmy"(to bilans dobrych i zlych uczynkow), ale fakt- efekt swiatelek na czarnej wodzie swietej rzeki jest mistyczny. Doplywamy do celu- obserwujemy niezrozumiale dla nas rytualy- spiewy, tance, kolorowo poprzebieranych ludzi. Od wioslarza dowiadujemy sie, ze to "puja", czyli modlitwa na czesc zmarlych. Podplywamy dalej- widzimy palace sie stosy, swiadomosc, ze wlasnie paleni sa tam zmarli, wywiera na nas silne wrazenie.
Nastepnego dnia pora na obejrzenie Gangesu za dnia. Mimo wszechobecnego syfu panuje to niecodzienna atmosfera. Nad brzegiem wznosza sie ogromne, stare palace, swiatynie, hotele i inne niezidentyfikowane budynki. Wszystko co najciekawsze odbywa sie na "ghatach", czyli kamiennych schodach schodzacych do wody. Sa ghaty przeznaczone do kremacji zwlok, na innych susza sie wyprane przed chwila ubrania, na jeszcze innych oferuje sie masaze i cwiczy yoge, gdzieindziej kapia sie Hindusi, szorujac niezwykle starannie swoje ciala...No wlasnie. Musze tu dodac, ze woda z Gangesu zawiera 1.5mln bakterii coli w 100ml wody, a woda do kapieli wg norm czystosci nie powinna zawierac wiecej niz 500...!!! Jakos przezylismy juz to pranie i kapanie- w koncu to dla nich swieta rzeka, ale na mysl o tym co jeszcze widzielismy, do tej pory przechodza mnie ciarki. Rodzinka hinduska na schodach ghatu. Maly chlopczyk schodzi na dol, nabiera miseczke wody. Myslimy sobie- no chyba nie bedzie tego pil...Chlopczyk zanosi miseczke mlodszemu bratu, a ten wypija zawartosc duszkiem...Potem widzielismy, ze to nie byl wyjatek. Szczegolnie podczas rytualnych "oblucji"(kapieli) nie raz Hindusi pija swieta wode. W koncu docieramy do najwazniejszego ghatu- gdzie dokonuje sie kremacji.
Tu uwaga- niech wrazliwi lepiej nie czytaja.
W gornej czesci ghatu sa stosy drewna przygotowane do palenia. Kremacje odbywaja sie tu prawie non- stop. To tutaj codziennosc. Nie- Hindusi moga obserwowac caly proces ze specjalnego tarasu, nalezacego do "domu starcow". Jest to dokladnie dom, gdzie starcy zjezdzajacy z calych Indii czekaja na smierc. Hindusi wierza, ze umierajac tutaj, uwalniaja sie z kregu kolejnych wcielen. Na tarasie spotkalismy taka staruszke, zebrzaca o pieniadze na pogrzeb. Cena pogrzebu zalezy od wagi zmarlego- im chudszy tym taniej. Zmarlego znosi sie z miasta na lektyce, przykrytego kolorowym suknem. Potem zamacza sie w swietej rzece, suszy na sloncu. Dopiero potem cialo laduje na stosie. Kiedy bylismy swiadkami kremacji- bylo rownoczesnie ok. siedmiu stosow, w roznym stopniu spalenia. Cialo pali sie srednio 2.5-3h. Najgorsze wrazenie zrobila na nas czaszka i zweglony krotki korpus obracane widlami przez jednego z czlonkow sekty niedotykalnych. Zweglone resztki laduja w swietej rzece i to wlasnie wtedy dokonuje sie uwolnienie znekanej duszy. Teraz wyobrazcie sobie, ze przy sasiednim ghacie kapia sie w najlepsze ludzie...
OK. Juz bedzie mniej drastycznie:-)
Nastepnego dnia umawiamy sie znowu na lodke. Ponoc magiczny jest wschod slonca nad Gangesem. Pobudka jest oczywiscie makabryczna, ale znowu bylo warto. Ciche lodki, przepieknie oswietlone majestatyczne budynki, Hindusi dokonujacy swych rytualnych kapieli, no i oczywiscie wschodzace slonce nad swieta rzeka.
Tego samego dnia mamy miec pociag o 18 z minutami. Ladujemy na dworcu o bezpiecznej porze,a tu okazuje sie, ze pociag jest opozniony o...5 godzin. No coz, takie sa Indie, trzeba sie do tego przyzwyczaic. Jednoczesnie odrazajace i fascynujace.