Geoblog.pl    gryka    Podróże    Podróż Dookoła Świata część I    Langtang trekking:-))
Zwiń mapę
2005
06
lis

Langtang trekking:-))

 
Nepal
Nepal, Langtang National Park
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15508 km
 
I znowu musze podziekowac za bardzo mile komentarze:) To naprawde duza radosc, kiedy mozna poczytac tak cieple maile:)

Dobra! Mam spore zaleglosci, zabieram sie do ich nadrabiania...:) Musicie mi wybaczyc, ze sie troche o trekkingu rozpisalem, ale nie moglem inaczej....:)

Wyruszylismy na trekking! Na realizacje jednego z naszych najwiekszych marzen! Na dworcu autobusowym zameldowalismy sie wczesnym rankiem. Majac wczesniej kupione bilety, poszukalismy odpowiedniego autobusu, zajelismy miejsca i czekalismy na start:) Bylismy tez uzbrojeni w jakies jedzenie na droge, kanapki, slodycze. Autobus mial jechac odcinek ok.150km jakies 7-8 godzin... Niezla srednia!:) I nawet dosyc punktualnie ruszylismy! Zaczelo sie calkiem sympatycznie. Nie bylo koszmarnego tloku, nawet nie bylo zbyt duzo pakunkow i innych dziwnych tobolkow. Nie bylo tez szczegolnie glosno, ani smierdzaco...:) Super! Ale nasze odczucia zaczely sie z czasem zmieniac... Bardzo szybko skonczyl sie asfalt, wjechalismy na drogi gruntowe; te zaczely sie coraz bardziej wic i krecic, zaczelo byc coraz bardziej stromo...No i pojawily sie przepascie. Raz z jednej, raz z drugiej strony... Waska droga, z ledwoscia na jeden samochod, dziury, zakrety zza ktorych nic nie bylo widac i caly czas krawedzia przepasci...I do tego sam autobus, ktora zaczal wzbudzac coraz wiecej watpliwosci co do jego stanu technicznego. Bez przerwy cos stukaloi skrzypialo, hamulce (ktore byly bardzo czesto w uzyciu) caly czas piszczaly, wszystko sie lewdo kupy trzymalo... Ale jechalismy! Bardzo powoli, ale caly czas do przodu! Po drodze bylo kilka przystankow, jedna przerwa na obiad, kilka kontroli policyjno-wojskowych. Koniec koncow, do naszego celu - malego miasteczka, z ktorego juz piechotka mielismy ruszyc dalej - dojechalismy po 11 godzinach... Byl juz wieczor, my totalnie zmeczeni i lekko przestraszeni, glodni... Cale szczescie udalo sie bez problemu znalezc tani i sympatyczny nocleg. Cos zjedlismy i spanko! Jutro czekal na nas pierwszy dzien trekkingu! Musielismy wczesnie wstac, bo - jak wynikalo z opisu w przewodniku - akurat pierwszy dzien mial byc bardzo ciezki; 7 godzin marszu i ponad 1100m podejscia...:)

Dzien 1.

Pobudka chyba ok.6 rano! Koszmar! A tak wogole, to zrobilismy sobie przed wyjazdem postanowienie, ze bedziemy szybko chodzic spac, zeby mozna bylo wczesnie wstawac. O tej porze roku dzien jest juz krotki i ciemno zaczynalo sie robic juz ok. godz.17. Potem z tego postanowienia byla kupa smiechu, ale o tym pozniej...:) Tak wiec zwarci i gotowi, z calym ekwipunkiem, zapasem puryfikowanej wody, ruszylismy! Po wyjsciu z miasteczka kolejna kontrola wojskowa, a potem juz tylko stromo do gory! Wpierw przez okolice wioski, potem stromym zboczem zielonego wzgorza. Przez 5 godzin podchodzilismy dosc stromo non-stop! Bylo ciezko. Oczywiscie robilismy odpoczynki i przerwy. Zatrzymywalismy sie w napotykanych wioskach, pilismy herbatke z cytrynka:) Ale bylismy bardzo zmeczeni, a do tego bylo bardzo goraco. No coz...? Sami tego chcielismy! Po osiagnieciu maksymalnego w tym dniu pulapu szlismy jeszcze trawersem zbocza 3 godziny i dotarlismy do naszego, pierwszego na trasie noclegu. Piewrszy dzien przezylismy! Wprawdzie ledwo co, bo bylo naprawde ciezko i bylismy potwornie zmeczeni, ale przezylismy!:) Dalo sie we znaki to, ze przez ostatni tydzien pedzilismy spokojny zywot mieszczucha w KTM, nie nosilismy plecaka, spacerowalismy w sandalkach... No a tam! Waskie sciezki, stromo, kamienie, znaczniej wyzej niz KTM, co tez dawalo sie we znaki. W wiosce Sherpagaon (ok.2700 m n.p.m.) zameldowalismy sie tuz przed zmrokiem. W stosunku do przewdonika mielismy 2 godziny opoznienia... Pomyslelismy, ze jak tak dalej pojdzie, to nie bedzie wesolo. Tam tez troszke zmodyfikowalismy nasze plany, troche inaczej dzielac poszczegolne etapy trekkingu. I wyszlo to nam na dobre!:) Tu musze na chwilke wrocic do naszego postanowienia i szybkich chodzeniu spaci o wczesnym wstawaniu... W wioskach juz na szlaku zazwyczaj nie ma pradu. Wiec tuz po zmroku (ok.godz.18-19) zycie praktycznie zamiera... Wszyscy grzecznie ida do swoich pokoikow i spanko! Z realizacja postanowienia nie mielismy najmniejszych problemow! Chodzilismy spac najczesciej ok.20, raz czy dwa zdarzylo sie, ze troche pozniej, a kilka razy spalismy juz w porze dobranocki, a nawet wczesniej!:) Klopot zeby wstac o 6.30 czy o 7.00 byl zerowy:) Na tym treku odespalismy zaleglosci z calego zycia! Spalismy codziennie po 10-12 godzin, a to w zupelnosci wystarczalo! Jeszcze slowko o widoczkach. Sama droga nie byla fascynujaca. Spora czesc przez pola uprawne, wsrod ogrodkow, zabudowan i przez malenkie wioski. Dopiero wyzej zaczynalo byc bardziej interesujaco. Odkrywaly sie nowe widoki, pojawila sie dolina Langtang - czyli tasz cel. czesciowo szlismy przez las, potem trawersem zbocza, a gdzies w dole huczala rzeka. Bylo milo, ale nie powalajaco.

Dzien 2.

Pomimo, ze dzien wczesniej zmodyfikowalismy plany i postanowilismy sobie zrobic lekki dzien (zyby zregenerowac troszke bardzo nadwatlone sily...) obudzilismy sie wczesnie. Na sniadanko zjedlismy wymyslony przez nas kubek energetyczny (kupna mieszanka platkow, orzechow, wiorkow kokosowych i kilku innych rzeczy, a do tego kawa w proszku ze smietanka i cukrem i to wszystko zalewane goraca woda), rzecz bardzo dobra w smaku i do tego autentycznie skuteczna:) A potem wymarsz. Tego dnia chcielismy dotrzec do wioski GhoraTabela (3000m). Odcinek nie mial byc dlugi, a i tez bez znacznych podejsc. I tak bylo:) Droga zajela nam zaledwie 4-5 godzin i bardzo wczesnym popoludniem bylismy na miejscu. Okazalo sie, ze noclegi mozna miec za darmo, ale placi sie juz dosc spore pieniadze za wszelkiego rodzaju jedzenie i napoje. Nasze portfele odczuly to dosc mocno, ale nie bylo wyjscia:) Cos pic trzeba!:) Tak bylo na calym szlaku: noclegi za darmo, ale jedzenie im wyzej tym drozsze (i to bardzo drogie). Po skromnych obiadku troszke odpoczelismy po wczorajszym, polenilismy sie, poczytalismy, kawka, potem zupka chinska i... spanko!:) Poznalismy tam tez pewnego milego tubylca. Zapraszal nas do guest hous'u swoich znajomych w Langtangu, a potem do siebie - w miejscowosci na koncu doliny.Czemu nie?

Od tego praktycznie dnia poczulismy, ze zaczal sie prawdziwy trekking. Juz calkowicie weszlismy w doline. Zaczely pojawiac sie wspaniale widoki na odlegle jeszcze gory, rzeka w dole robila sie coraz bardziej piekna i dzika, ale przede wszystkim las! Zanurzylismy sie w przepiekny, stary, urozmaicony las. Jeszcze bardzo zielony, a juz z akcentami jesiennych kolorow; ze strumieniami i malymi wodospadami... Pieknie! No i caly czas slonce i bardzo cieplo, blekitne niebo, bez najmniejszej chmurki i my, gdzies tam, na sciezce...:)

Dzien 3.

Tez lekki dzien. Zaplanowany tylko do Langtangu (3500m) - glownej wioski calej doliny. Dotarlismy tam bez problemow juz okolo poludnia (coraz lepiej nam szlo!:)) Znalezlismy rekomendowany nam hotelik i zjedlismy obiadek (smazone ziemniaki z warzywami, serem i ketchupem - pychota!) Ale samo miejsce nie bylo najciekawsze i po dotarciu Warszawiakow (pod gore szli zawsze troche wolniej, ale nadrabiali idac z gorki:)) zmienilismy kwatere. Znowu spokojne popoludnie, prysznic w solar shower, odpoczynek, karty, kosci, skromna kolacyjka. Udalo sie nawet znalezc miejsce, gdzie doladowlismy baterie do aparatu (prad z baterii slonecznych) i spanko. Ten dzien byl uroczy. Coraz blizej gor i to jakich! Sama wioska lezy u podnoza Langtang Lirung (7227m), ktory dominuje nad cala dolina. Po drodze wspaniale widoki, piekny las z grasujacymi malpami, opuszczone, kamienne szalasy, zarosniete murki mani (z plytami kamiennymi, na ktorych wyryte sa modlitwy buddyjskie)... Kapiatalny klimat. No i wchodzimy powoli coraz wyzej:)

Dzien 4.

Jeden z najpiekniejszych etapow. Tez dosyc krotki, bo zaplanowany na 4-5 godzin, ale wiodacy do Kyangjin Gompa (3900m) - ostatniej miejscowosci w dolinie. Niesamowite widoki. Gory juz na wyciagniecie reki, coraz bardziej surowa sceneria, wiecej skal, snieg na zboczach, zamiast lasu pastwiska, opuszczone wioski... Droge przecinaja wieksze strumienie, przeprawy po kamieniach, albo wiszacych mostach:) I wchodzimy juz dosc wysoko! Tam juz czuc bylo pelna piersia, ze bylismy w Himalajach, a do tego w pieknym miejscu, gdzie jest zupelny spokoj, malo turystow, przepiekne i roznorodne krajobrazy! Cudo! Nasze marzenia realizowaly sie na naszych oczach. Bylismy w samym ich srodku, dotykalismy ich... Odczucia raczej nie do opisania, wiec sobie daruje... Bylo mistycznie cudownie...:) Do wioski dotarlismy dosyc szybko. Zakwaterowalismy sie w hoteliku naszego znajomego. Przyjemne miejsce, od slonecznej strony, osloniete od wiatru. Przygotowal nam pyszne jedzonko (tym razem przysmazany makaron z warzywami i serem), goraca herbata cytrynowa i znowu blogie lenistwo... To absolutnie niesamowite uczucie, kiedy mozna sobie usiasc przed domem, przy pieknej, slonecznej pogodzie, w fotelu, trzymac kubet z herbata w reku i oczami, sercem, piersia, wszystkimi zmyslami chlonac to, co Cie otacza... Tak mozna siedziec godzinami... No i siedzielismy!:) W

Kyangjin Gompa chcielismy spedzic 2-3 dni. W okolicy bylo kilka miejsc, ktore koniecznie chcielismy odwiedzic. Poza tym warto bylo zwolnic, zeby nie przegapic Langtang Festival. Tu znowu nasze szczescie, bo nie mielismy zielonego pojecia, ze cos takiego w Langtangu bedzie sie odbywac. O festiwalu dowiedzielismy sie calkiem przypadkiem od naszego gospodarza. Mial sie zaczac za 2 dni, trwac przez kolejnych kilka i odbywac sie w wiekszych miejsacowosciach Langtangu, w wiec w Kyangjin Gompa takze... Musielismy wiec zostac. Mialo to byc bardzo wazne wydarzenie, gdzie miano prezentowac tance, spiewy i kulture poszczegolnych mniejszosci narodowych zamieszkujacych ten rejon Himalajow. Czemu nie? Zawsze nas takie rzeczy bardzo interesowaly i oto pojawiala sie niepowtarzalna okazja uczestniczenia w wielkim festiwalu:) Zostalismy w Kyangjin Gompa .

Dzien 5.

Wybralismy sie na lekko ( tylko z bagazem podrecznym) na koniec doliny. Wycieczka byla dosc dluga (12km w jedna strone) i meczaca. Nawet zwykle spacery po plaskim terenie na wysokosci 4000m sa nieraz dosyc trudne. Ale warto bylo sie troche pomeczyc! Przez coraz bardziej surowe i niedostepne tereny dotarlismy do fantastycznej kotliny otoczonej przez osniezone szczyty lancucha Langtan Himal. Wierzcholki siegaly prawie nieba (powyzej 6000m) a my bylismy bardzo blisko nich... Wrazenie powalajace! I caly czas piekna, sloneczna pogoda i widok strzelistych gor wbijajacych sie w nieskazony najmniejsza nawet chmurka blekit... Do Kyangjin Gompa dotarlismy przed zmrokiem. Bardzo zmeczenie, ale bardzo szczesliwi! Zdalismy Warszawiakom relacje z wycieczki (oni zostali w domu, bo Justyna nie czula sie najlepiej, a do tego we znaki zaczynala dwac sie horoba wysokosciowa), potem kawka, jedzonko, troche odpoczynku, a raczej slodkiego leniuchowania:) i... spanko:) Jutro czekal nas tez nielatwy dzien.

Dzien 6.

Postanowilismy sie wdrapac na Kyangjin Ri (4773m), ktory gorowal nad wioska. Z zebranych wczesniej informacji wynikalo, z e nie powinno byc problemow, a droga na gore nie powinna zabrac wiecej niz 3 godziny. No to poszlismy... Tez zapakowani na lekko ruszylismy ostro do przodu:) Sciezka wiodla nas wpierw brzegiem czesciowo wyschnietego potoku, a potem trawersem na grzbiet, skad juz mozna bylo dotrzec na wierzcholek. Droga bardzo meczaca, strasznie stroma i trudna. Wysokosc tez dawala sie we znaki. Mocno wykonczeni dotarlismy na gore. No i... Znowu cudo! Jeden z najpiekniejszych widokow wysokogorskich, jakie widzialy nasze oczeta! Langtang Lirung mozna bylo prawie dotknac, bardzo blisko nas dwa lodowce, cala dolina otoczona bialymi gorami... Niesamowite widoki. Siedzielismy na gorze (choc strasznie wialo i bylo bardzo zimno) i nie chcialo nam sie schodzic. Ale trzeba bylo...:) Wybralismy inna droge, troche trudniejsza, bardziej stroma, ale krotsza i biegnaca grania nad Kyangjin Gompa. Fantastycznie widac stamtad bylo cala wioske, klasztor, nawet nasz hotelik. Wrocilismy na dol i zdychalismy... Tym razem bylismy naprawde bardzo zmeczeni, bo do tego dnia dolozyl sie jeszcze poprzedni... Bolalo nas prawie wszystko... Ale warto bylo!!:)

Dzien 7.

Zostajemy jeszcze w Kyangjin Gompa. Dzien lenistwa! Nigdzie sie nie ruszalismy, siedzenie, lezenie, jedzenie, picie, gra w karty, kosci...:) Az milo! Czekalismy tez na popoludnie i wieczor, bo wlasnie wtedy mial sie w Kyangjin Gompa rozpoczac slawetny Langtang Festival. W calej wiosce czuc bylo podniosla atmosfere. Wszyscy sie kszatali, ubierali w tradycyjne stroje, siodlano konie, napinano luki, szykowane byly dziwne instrumenty muzyczne i cala masa niezidentyfikowanych do tej pory wynalazkow...:) W ciagu dnia odbyl sie wyscig konny, ale raczej przypominalo to wspolna przejazdzke dookola wioski grona przyjaciol... Ja tam nie widzialem, ani rywalizacji, ani zacietosci, ani nawet predkosci... Mozna i tak... Potem odbywaly sie jakies tance i rytualne powitanie przybyszow z sasiednich wiosek, ale to jakos przeoczylem...:) Jednak konkursu strzeleckiego juz nie moglem sobie odpuscic! I warto bylo!:))) Cala gromada lucznikow w tradycyjnych strojach usilowala trafic do deski, ktora byla celem...Nikomu sie nie udalo! Totalna porazka! Strzaly lataly wszedzie, tylko nie do celu! Podejmowali kilka prob, ale wszystkie z rownie mizernym skutkiem... My za to zabawe mielismy swietna! Usmialismy sie dosyc konkretnie:) Potem juz mialy sie odbyc tylko wieczorne wystepy artystyczne - glowny punkt programu. Cala wioska zaczela kolejne przygotowania. No to my tez sie przygotowywalismy... Cieple ubranie, lyczek czegos na rozgrzewke i mozna bylo isc na centralny placyk. Impreza miala sie zaczynac o 19. Zmontowano nawet jakies oswietlenie, ustawiono kszesla dla turystow, zorganizowano poczestunek (za darmo!!) goraca herbata i kawa. Wszystko wygladalo super! Zebrala sie spora grupa tubylcow, bylo tez kilkunastu "bialych". No i czekamy... Wszystko wystartowalo z godzinnym opoznieniem, w trakcie ktorego wszyscy zdazyli wybic, to co mozna bylo wypic, a nawet troche wiecej i zaczynali przymarzac do krzesel. Warto moze w tym miejscu dodac, ze w Langtangu dni byly bardzo cieple i pogodne, ale zaraz po zachodzie slonca robilo sie koszmarnie zimno, a w nocy zamarzala woda nawet w pokojach... Ale wracajac do Festwalu. Pojawil sie gosc, ktory lamana angielszczyzna przeprosil za opoznienia i zapowiedzial pierwszy wystep. Ja go nie zrozumialem, ale po chwili na "scene" wyszly 3 kobiety, bardzo ladnie ubrane w tybetanskie fatalaszki, i 3 facetow, juz troche gorzej wystrojonych. No i sie zaczelo... Koszmar! czegos takiego nie widzialem. To nawet w Chinach, kiedy slyszelismy niby muzykow Naxi, nie bylo tak zle jak w Langtangu... Brrr... Nie dosyc, ze nie potrafili spiewac, to tez nie potrafili sie rowno ruszac (bo to nie byl taniec!) Wydobywali z siebie cieche i nieskoordynowane dzwieki, nkit nie wiedzial, kiedy kto ma zaczac ani skonczyc, poruszali nogami i jedna reka bez ladu i skladu...I to trwalo ladnych kilka minut. Kiedy sie uklonili (tez starsznie haotycznie), co mozna bylo odebrac za koniec wystepu tej ekipy, wszyscy widzowie gromko zaklaskali, ale chyba tez odetchneli z ulga... Po tym wystepie konferansjer zapowiedzial kolejny hit wieczoru. Wszyscy czekali chwilke z niecierpliwoscia. Na scene wyszlo kolejnych kilka osob. I zaczelo sie... dokladnie to samo... No i tak jeszcze dwa razy, po czym ogloszono, ze to juz koniec... Wszyscy grzecznie poszli do swoich domkow... No coz. Nie polecam nikomu uczestniczenia w tym festiwalu, za zadne skarby!! Ale najciekawsze bylo to, ze tubylcy sie swietnie bawili...

Dzien 8.

Wczesnie rano pelna mobilizacja. Opuszcalismy Kyangjin Gompa i w ciagu jednego dnia chcielismy zejsc do Lama Hotel (2500m) omijajac Langtang i GhoraTabela, przechodzac na dno doliny i przebijajac sie na druga strone rzeki. Dzien byl dlugi i meczacy. Stracilismy sporo wysokosci, ale do Lama Hotel dotarlismy jeszcze przed zalozonym czasem. Tam szybki prysznic, piwko, dobre jedzonko i zasluzony odpoczynek:) Droga do wioski przebiegala wiekszosc czasu ta sama sciazka, ktora szlismy w gore doliny, jednak widoki i mijane krajobrazy znowoz nas uraczaly. Schodzac nizej ponownie pojawily sie lasy, zielone pastwiska, wiecej zycia dookola; dolina caly czas robila niesamowite wrazenie. Po dotarciu Warszawiakow okazalo sie, ze chca wracac do KTM. Justyna ciagle nie czula sie dobrze, do tego pojawily sie problemy z kolanami (zejscie bylo naprawde bardzo dlugie, trudne i meczace). No i tutaj nasze drogi sie rozeszly. My koniecznie chcielismy isc dalej i przez swiete jeziora Gosain Kunda dotrzec do doliny Halambu, a stamtad zejsc prawie na skraj Kotliny Kathmandu i wrocic do miasta. Dalsza droge planowalismy na jeszcze 7-8 dni. Dla nich za dlugo i za ciezko. Wieczorem serdecznie sie pozegnalismy, podziekowalismy za wspolnie spedzonych ladnych kilka tygodni. I tyle... Rano ruszylismy juz sami.

Dzien 9.

Z Lama Hotel wystartowalismy wczesnie, bo przed nami byl kojeny, dlugi i ciezki dzien. Do pokonania mielismy spora odleglosc i znaczne przewyzszenia. Naszym celem byla wioska Syabru, otwierajaca droge do jezior. Dzien byl faktycznie niesamowicie ciezki, ale tez przecudowny! Po opuszczeniu Lama Hotel wkroczylismy w jeden z najpiekniejszych lasow, w jakich kiedykolwiek bylismy. Piekna, kreta, choc bardzo trudna i stroma sciezka. Dookola niesamowite drzewa, bardzo stare, poplatane, porosniete mchami, porostami, kwiatami. Cala masa omszalych kamieni, bambusowych gajow, szemrajacych strumykow... Zaczarowany las! Szlo sie przez niego cudownie i pomimo sporych trudnosci i narastajacego zmeczenia, mielismy caly czas usmiechy na twarzach:) Po kilkugodzinnym dreptaniu pod gore zobaczylismy po przeciwleglej stronie doliny, dokladnie na naszej wysokosci cel - wioske Syabru. No to bylismy w domu! A jednak nie... Okazalo sie, ze wybralismy wprawdzie duzo piekniejsza i ciekawsza droge, ale za to dyzo dluzsza i trudniejsza... Musielismy zejsc na dno doliny i pokonac kolejnych 500m podejscia... Do Syabru dotarlismy na granicy zmroku. Ledwo zylismy. Szybko sie zakwaterowalismy, zjedlismy obiad, jakies picie i do lozka! Gospodyni nas namiawiala, zeby pojsc na obchody Langtank Festival, ale grzecznie podziekowalismy:) Choc tak z daleka, wydawalo sie, ze w Syabru festiwal przebiega bardziej zwawo, to i tak nie mielismy sily, zeby gdzies jeszcze chodzic...

Dzien 10.

Niestety kolejny, ciezki dzien. Przewodnik podawal niby tylko 4 godziny, ale wiedzielismy, ze nie bedzie tak rozowo... Odleglosc byla niewilka, ale znowu przewyzszenie dosyc spore. Celem byla wioska SingGompa (3300m). Ruszylismy rankiem. Wszystko nas bolalo, wiec tempo przyjelismy odpowiednie (czytaj: slimacze!) I dobrze. Bo droga byla bardzo stroma i ciezka. na poczatku wiodla przez zbocze, na ktorym polozone bylo Syabru; mijalismy okoliczne domy i poledka; w gaszczu sciezek mozna sie bylo bardzo latwo pogubic, ale znowu mielismy szczescie... Rowno z nami wystrtowalo kilka osob, w tym dwoch przewodnikow, wiec co jakis czas moglismy bez problemow dowiadywac sie o prawidlowa droge. No i pare razy bysmy poszli na manowce...:) Mniej wiecej w polowie drogi przekraczalismy grzbiet wzniesienia oddzielajacego dwie doliny. Potem juz spokojnym trawersem dotarlismy do SingGompa. No ale znowu jaki las! Z charakteru przypominal ten poprzedni, tyle ze bylo wiecej slonca i mnostwo, ogromnych rododendronow! Ich niesamowite ksztalty, rozowo-fioletowa barwa pni i potezne rozmiary byly niesamowite. Wczesniej spotkalismy z Danka duzo rododendronow w Parku Narodowym w Killarny w IRL. ale te w Himalajach byly o 1000% wieksze! Ogromne, normalne drzewa. No i zycie tego lasu! Pelno ptakow, owadow (ale niegryzacych:)), widzielismy sarne, a nawet - najprawdopodobniej - czerwona pande! Kapitalna drozka! Do SingGompa dotarlismy troszke po czasie, ale za to bardzo zadowoleni! Zorlokowalismy sie w hoteliku, gdzie zatrzymali sie prawie wszyscy spotkani po drodze turysci. Poznalismy tez pewnego Polaka - Andrzeja, ktory zwiedzil juz kupe swiata. Mily facet, ktory odegra zreszta pozniej wazna role...:) Bylo bardzo milo. W SingGompa mozna tez bylo kupic zolty ser prosto z wytworni, co tez uczynilem... Do tego piwko i zrobilo sie calkiem sympatycznie! najwazniejsze, ze bylismy juz na drodze do swietych jezior!

Dzien 11.

Musze troche przyspieszyc, bo kto to bedzie czytal...?

Po SingGompa mial byc lekki dzien. Znowu troche zmodyfikowalismy plany. Wyszlo z nich, ze mamy dojsc do Lauribinayak (3900m). Szybko, latwo i przyjemnie. I tak tez bylo. Grzbietem gory, poczatkowo przez cudny las, a potem bardziej odkrytymi czesciami, dotarlismy po 4 godzinach spokojnego treku do Lauribinayak. To miejsce z kilkoma hotelikami, tuz przed przelecza otwierajaca droge do jezior Gosain Kunda. W hoteliku bylismy okolo poludnia. I bardzo dobrze, ze tak wczesnie! To, czego doswiadczylismy, przeszlo nasze najsmielsze oczekiwania. Podoga, jak zwykle, byla cudowna. Cieplo, pelne slonce, niebieskie niebo... I ten widok!!!!! Gor widzielismy juz sporo, takze na tym trekkingu; ale to, co mozna bylo zobaczyc z Lauribinayak nas powalilo! Absolutnie cudowna, fenomenalna, bogata, przepiekna, niesamowita, rozlegla panorama na Himalaje. Widac bylo caly Langtang Himal, Ganesh Himal, odlegle szczyty Budda Himal, no i osmiotysieczniki... Dwa piki Annapurny i Manaslu...i cala kupa innych szczytow... Szczeki nam opadly. usiedlismy na fotelach zamowilismy wpierw obiad, potem deserek z kawa i caly czas gapilismy sie w ten widok... Nie moglismy sie ruszyc z miejsca i az do zachodu slonca siedzielismy na zewnatrz. No wlasnie! Zachod slonca... Cos cudownego. Z Lauribinayak widac tez bylo (oprocz szczytow) trzy rynny sporych dolin (w tym Langtang), ktore przed zmrokiem zaczely wypelniac sie chmurami. Widok przepiekny, kiedy w dole jest dywan chmur, a Ty jestes ponad tym wszystkim... No i w to wszystko wtapialo sie powoli ogromne, czerwone, zachodzace slonce... Swoimi intensywnymi barwami rozswietlalo doliny, dywan z chmur i wysokie szczyty... Cudo! A potem kolacyjka i czas do lozka... Kolejny dzien mial nas wprowadzic w magiczna i surowa scenerie jezior Gosain Kunda...

Dzien 12.

Kolejny, niezbyt trudny i dlugi dzien. Zmobilizowalismy sie do wstania dopiero kolo 8, a wyszlismy po 9... Slodko sie spalo! Z Lauribinayak droga wiodla dosc stromo, po skalistej sciezce, czasami trawersem, czasami grzbietem. Dosc szybko osiagnelismy przelecz. Potem zaczynalismy wchodzic w fantastyczny kociol otoczony surowymi, wysokimi i osniezonymi szczytami. A pomiedzy nimi pierwsze jezioro! Niesamowite wrazenie, bo usytuowaniem, klimatem, a nawet wygladem przypaminalo czarny Staw pod Rysami! Tylko uderzala swiadomosc tego, ze tak naprawde lezy 2km wyzej niz nasz Czarny Staw... Szlismy dalej juz tylko trawersem i po 30 min ukazalo sie nastepne, duzo piekniejsze i wieksze jezioro. W turkusowej wodzie, niezmaconej falami, odbijal sie obraz majestatycznych gor... Przeszedl nam dreszcz po plecach.:) A po kolejnych 30-40 minutach bylismy juz przy skupisku kilku malych hotelikow przy Gosain Kunda. Mielismy cale popoludnie, zeby delektowac sie fantastycznym widokiem i obecnoscia swietego jeziora... Gosain Kunda, to w tlumaczeniu Zamarzniete Jezioro (choc nie bylo wcale zamarzniete...) Jest celem pielgrzymek hindusow z calego Nepalu i Indii. Uwaza sie, ze przynajmniej raz w roku nalezy sie obmyc w jego swietych wodach. Dla leniwcow doprowadzono wode z Gosain Kunda do sadzawek jednej ze swiatyn w Patanie (zaraz kolo KTM); nie wiem jakim sposobem, ale ponoc ta woda autentycznie pochodzi z jezior... Wiec komu sie nie chce odbywac dlugiej i meczacej pielgrzymki do wysokogorskiego jeziora, moze pojsc do swiatyni w Patanie i ma sprawe zalatwiona:) A my nawet sie do tej wody nie zblizylismy... Bylo w Gosain Kunda tak okropnie zimno, ze przypomnialy nam sie wydarzenie z NamTso Lake na Tybecie...Brrrrrrrr. jednak pomimo zimna bardzo nam sie podobalo. Duzo bardziej niz na Tybecie.

Dzien 13.

Po trzech krotkich i leniwych dniach przyszedl czas na mobilizacje. Czekalo nas przejscie przez przelecz (4600m) i meczace zejscie do Ghopte (3400m). Po szybkim sniadaniu (chyba chapati - tybetanskie placki z miodem i dzemem) ruszylismy w droge. Po minieciu jeszcze kilku jeziorek zaczelismy sie wspinac na przelecz. Tam juz byl tylko snieg i slonce! Pomimo znacznej wysokosci i systematycznego podchodzenia nie bylo najgorzej. Do przeleczy dotarlismy bez problemow, a potem juz tylko w dol! I to bylo znacznie trudniejsze. Musielismy zejsc 1200m. Snieg sie wkrotce skonczyl, ale pojawily sie chmury. Poprosty w nie weszlismy. Do tej pory byly ponizej nas...:) Po zanurzeniu w chmurach pojawil sie tez piekny, urozmaicony las, ktoremu uroku dodawala mgla... Tylko widoki mielismy marne, bo ich wcale nie bylo...:( Zejscie do Ghopte bylo dosc uciazliwe. Stroma sciezka, mokre kamienie i konary, liscie... Dosyc mocno zmeczeni dotarlismy jednak na nocleg. Chyba jeden z gorszych, ale nie mielismy wyjscia...

Tutaj krotka historia Danusi...

>>Jeziora Gosaikund. Najzimniejszy nocleg na calym treku, wieje przez szpary w oknach lodowatym przenikliwym powietrzem. Kule sie w spiworze jak tylko moge najmocniej. Szczelnie zapiety spiwor i dodatkowy koc jak zwykle. Kombinuje co jeszcze moge na siebie wlozyc...kurtka! Jest na parapecie:-) zimna jak lod:-( Decyduje sie tylko polozyc ja na wierzch. Troche lepiej.

Pobudka jak zwykle o 7.00. Wygrzebanie sie ze spiwora jest koszmarem, ale raz kozie smierc- wyskakuje, przebieran sie w ekspresowym tempie i idziemy na sniadanko. Tam juz troche cieplej- od rana rozpalony piecyk. Nikogo z trekerow juz nie ma, ranne ptaszki juz gdzies na szlaku. Dobre sniadanko: kawka, dwa chapati z dzemem(ichniejsze placki). Godzina 8.00- jestesmy gotowi do wyjscia. Siegam po okulary...puste etui! Przebiegam szybko myslami(na ile pozwalaja mi zamarzniete komorki),wiem! Zostawilam wczoraj na parapecie w jadalni. Ide na pewniaka. Pusto! Pytam wlasciciela hoteliku- nic na ten temat nie wie. Zaczynamy szukac. Wszedzie: na innych parapetach, na podlodze, pod podloga, za obudowa parapetu, na dworze, w pokoju, w plecakach, w spiworach, w ubikacji...Nie ma. Moje okno na swiat zniknelo. Na wyjatkowo cudowny i rozjarzony sloncem swiat. No wlasnie. Malo, ze bede widziec nieostro, to jeszcze moje oczy ucierpia od ostrego slonca na tej wysokosci. Lzy cisna mi sie do oczu. Na nowe okulary bedzie szansa dopiero w Kathmandu, a jeszcze ladnych kilka dni przed nami...Co sie moglo z nimi stac? Jedyna mysl- ktos wzial. Ale po co komus okulary korekcyjne? Wprawdzie mogly wygladac jak zwykle przeciwsloneczne, na pewno przyciemnily sie lezac w sloncu na parapecie...w koncu to fotochromy.

Nie mamy wyjscia. Godzina 9.00- najwyzszy czas ruszac. Wlasciciel hoteliku, przejety cala sytuacja, daje mi swoje okulary przeciwsloneczne. Jestem mu bardzo wdzieczna. Wdrapujemy sie na przelecz Lauribinayak(4600m), w dole cudowne(?) jeziora Gosaikund. Bez przesady, cos widze, ale na wszelki wypadek Tomek bedzie dzis robil zdjecia.

Po drugiej stronie przeleczy w dole widac morze chmur. Chyba niedlugo sie w nie zanurzymy:-( Po jakiejs godzince od przeleczy i trzech od noclegu dochodzimy do osady Phedi(3700m). Ostatni stromy odcinek w dol idziemy w gestych chmurach, nie widac wiele poza waska sciezke. A tu niespodzianka! Nasi znajomi z hoteliku- Francuzo-Amerykanie. Pytam o okulary, co szkodzi zapytac? Niestety nie maja pojecia co sie moglo z nimi stac. No coz, to bylo do przewidzenia. Zamawiamy standardowy "hot lemon" i palaszujemy kokosowe ciasteczka. Nagle Francuzka przypomina sobie, ze chyba pewna Niemka dzisiaj rano brala jakies okulary z parapetu. Jest jeden problem- Niemka z tragarzem i przewodnikiem ida bardzo szybko, bo chca dzis dojsc do Tharepati(3600m), czyli osade dalej niz my planowalismy. Szybko liczymy czas. Nie damy rady tam dzis dotrzec. Za pozno. Niemka jest jakies pol godziny przed nami. Szybka decyzja- bedziemy ich gonic, moze uda nam sie ich dorwac jeszcze przed naszym celem- Ghopte(3400m).

Ruszamy. Po jakis dziesieciu minutach Tomek stwierdza, ze nie da rady w tym tempie. OK. Rozdzielamy sie. Wydaje mi sie, ze mam mnostwo energii, a przede wszystkim wielka nadzieje, ze moze uda mi sie odzyskac moje okno na swiat. Z mapy(niezbyt dokladnej) wynika, ze powinno byc glownie z gorki. Jakos dam rade. Biegne. Jestem skapana w chmurach. Nie wiadomo co przede mna, co za mna, co obok mnie. Sama. Sciezka sie rozwidla. Moge polegac tylko na swojej intuicji. Ta wyglada na bardziej uczeszczana, wybieram ta. Jakis kawalek dalej znowu to samo. Wszystko na czuja, po omacku. Caly czas kolataja mi po glowie dwie mysli: byle szybko i byle nie pobladzic. Sciezka zaczyna sie mocno wspinac. Co jest grane? Moze to jednak zla droga? Nie cofam sie, nie mam czasu, nie mam pomyslu. Wdrapuje sie mozolnie pod gore. To juz nie bieg. Nie daje rady, wysiadam. Serce wali jak oszalale, jestem mokra jak szczur, plecak ciazy coraz mocniej. Staje. Tylko chwilka na uspokojenie oddechu. Znowu w gore. No nie, jesli to dobra droga, Niemka tez nie wydoli takiego tempa. Probuje ja zaklinac:"Odpocznij sobie, usiac, potrzebujesz tego". Troche w dol- ulga. Moge biec. Znowu w gore...Zaczynam ostro przeklinac, to znowu sie modlic. Co jest? Czy jestem na szlaku? Dysze jak stara lokomotywa. Przypominam sobie, ze wlasnie w tych rejonach jakis turysta zabladzil i krazyl cale czterdziesci dni, zanim trafil na szlak...

Jakies domki. Hurra! Wreszcie dowiem sie, gdzie jestem. Jestem uratowana!(przynajmniej czesciowo) Dziadek mowi, ze do Ghopte jeszcze jakas godzinka. Jestem na szlaku:-)) Pytam jeszcze o Niemke- tak, szli, sa jakies pol godziny przede mna. Zalamka. Nic nie nadrobilam!!

Troche zwalniam. Nie wydole tego tempa. Trudno. Najwyzej rusze jutro skoro swit do Therapati i wtedy ich dorwe.

Po jakis dziesieciu minutach miga mi przed oczami jakis plecak. Juz nie wiem czy to prawda czy jakas fatamorgana. Jest! To oni! Doganiam ich i wyduszam z siebie pytanie, czy nie wiedza czegos na temat moich okularow, ktore zostawilam wczoraj na parapecie. Przewodnik odpowiada ze stoickim spokojem:"Tak, tragarz je niesie". Z tego szczescia nie pytam nawet po jaka cholere je wzieli? Widac, ze sie spiesza. Zakladam okulary i siadam. Wreszcie moge odpoczac, napic sie, zjesc energetyczny baton. Jeszcze nie moge uwierzyc, ze sie udalo. Zaczynam stygnac, robi mi sie zimno. Ruszam powolutku w dol. Co za ulga! Nie musze sie spieszyc, widze tyle ile mozna zobaczyc w tych chmurach...Po jakiejs pol godzince dochodze do Ghopte. Patrze na zegarek- trase na trzy godziny pokonalam w godzine i 15 minut. Niezle. Przy hoteliku siedza winowajcy-wybawcy. Teraz juz moge spytac:"Dlaczego wzieli te okulary z parapetu?" Odpowiedz byla prosta:"Bo tam lezaly". To wszystko na ten temat. Proste jak drut.

Po jakiejs godzince dociera Tomek, zmeczony i wkurzony na szlak, ktory mial isc w dol, a bylo ciagle pod gore. Cos wiem na ten temat...

Dzien 14.
Nastepnego dnia pobudka – jak zwykle okolo 6.30 – I ruszamy dalej. Chcielismy juz zejsc z gor i dotrzec do pierwszej miejscowosci otwierajacej doline Halambu – Melamchi (2900m). Jednak zeby zejsc musielismy wpierw wejsc…Tak to bywa. Do przeleczy Tharepati (3600m) dotarlismy kolo poludnia, wiec byla dobra pora na jedzonko. Tym razem chowmain, czyli makaron – nitki – z roznymi dodatkami (najczesciej warzywa, jajko, kurczak, ser). Duzo, dobre i niedrogo. Po przerwie na obiad czas ruszycdalej. Czekalo nas 3 godziny niesamowicie trudnego, stromego, niebezpiecznego i bardzo meczacego zejscia. Waska, kreta sciezka, usypujace sie mokre kamienie, pokryte mokrymi liscmi. Koszmar! Strasznie nasze kolana i uda dostaly w kosc. Okropnie bolaly stopy i ramiona. Caly czas ostro w dol. Ale do Melamchi dotarlismy w jednym kawalku!:) Poznani wczesniej Francuzi rekomendowali nam skromny hotelik kolo swiatynie, wiec takowego poszukalismy. Udalo sie I okolo 16 bylismy juz zakwaterowani. Standardowe jedzenie, cos cieplego do picia, troche odpoczynku, chwila na poczytanie, skromna kolacyjka…Bylismy w dolinie Helambu.
Dzien 15.
Jescze w Melamchi dowiedzielismy sie o mozliwosciach zlapania autobusow do KTM. Okazalo sie, ze taka mozliwosc bedzie duzo wczesniej niz poczatkowo sadzilismy. Szczerze mowiac bylismy juz trekiem strasznie zmeczeni i bardzo tesknilismy za cywilizacja, normalnym i bogatym w wyborze jedzeniem, za cieplem, “naszym” pokoikiem na poddaszu i kilkoma iinymi rzeczami…:) Chcielismy juz jak najszybciej dostac sie do KTM. Z Melamchi ruszylismy ostro do przodu. Tego dnia dotarlismy do Thimbu (1800m) Troche idac skrotem, troche na azymut, troche sie gubiac doatarlismy na miejsce przed zmrokiem. Nocleg bardzo malo ciekawy, ale byl... Znowu zgubilismy ponad 1000m wysokosci. Skonczyly sie chmury i mgly. Moglismy wreszcie podziwiac piekno, roznorodnosc i niesamowte kolory doliny. Na zboczach tarasy z uprawami, kwiaty, sady, drzewa bananowe i pomaranczowe (tutaj pierwszy raz w zyciu jedlismy pomarancze prosto z drzewa!!) i stada przelatujacych calkiem blisko nas kolorowych ptakow! Raj! A te ptaszki, to papugi! Ze szczytow zamykajacych doline splywaly potezne wodospady, w dole huczala woda spienionej rzeki. Po tych 3-4 ostatnich dniach, kiedy bylismy znacznie wyzej i bardzo surowym otoczeniu, wkroczylismy w rajski ogrod...
Dzien 16.
Z Thimbu ruszylismy juz dnem doliny, po fragmentach budujacej sie wlasnie drogi. To byl chyba najmniej fascynujacy odcinek naszego treku. Ale wtedy tak naprawde chodzilo tylko o to, zeby jak najszybciej dostac sie do autobusu. I udalo sie. Do miejscowosci Mahankal (ok.1000m) dotarlismy juz przed poludniem, a w samo poludnie mielismy lokalny autobus do KTM. I bardzo dobrze! Przed wyruszeniem w droge powrotna udalo nam sie jeszcze zjesc Dal Bath – tradycyjna potrawe Nepalska, do ktorej (chyba jako jedynej) sa zawsze dokladki. Nie mozna byc po zjedzeniu Dal Bathu glodnym...:) A to nic innego, jak spora porcja ryzu, do tego marynowane warzywa, porcyjka warzyw na cieplo i sos z soczewicy. Wszystko w odcielnych przegrodkach na specjalnych tacach, wszystko bardzo ostre, ale i dobre, no i dokladki!:) A potem...? Autobus, 6 godzin jazdy po nepalskich “drogach”, taksowka z dworca i dotarlismy do naszego hoteliku. Niestety pokoj zajmowany przez nas wczesniej mial juz innych lokatorow, ale postanowilismy, ze nie bedziemy szukac nic innego tylko zostalismy pietro nizej... Jak sie chwilke pozniej okazalo Warszawiacy byli w swoim starym pokoju!!:))) Nie wyjechali z KTM, bo Justyna sie calkiem rozlozyla, nawet byli u lekarza (zdjagnozowal zapalenie oskrzeli), przyjmowala antybiotyki i postanowili, ze poczekaja az troche wydobrzeje. Znowu bylismy we czworo...:)
Koniec trekkingu:)
Najwieksze marzenie naszego zycia wlasnie zostalo zrealizowane! A sam trekking byl jeszcze bardziej niesamowity i interesujacy niz sie spodziewalismy... Zreszta... Nie da sie tego opisac:)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (35)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
obserwator rzeczy pieknych
obserwator rzeczy pieknych - 2008-08-13 20:43
Ale wam zazdroszcze
 
BPE
BPE - 2009-09-23 21:29
Fenomenalne zdjęcia !!!
 
narzekacz
narzekacz - 2010-07-10 18:29
Fajne, tylko po co to zdrabnianie slow? Czy obiad, spanie, sniadanie brzmi zle? Przez to zdrabnianie gorzej sie czyta.
 
 
zwiedzili 27% świata (54 państwa)
Zasoby: 551 wpisów551 643 komentarze643 9796 zdjęć9796 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
17.09.2023 - 03.10.2023
 
 
22.10.2022 - 22.10.2022
 
 
10.07.2022 - 22.07.2022