Po jednym pelnym dniu odpoczynku postanowilismy wszyscy ruszyc dalej. Naszym celem byla granica z Nepalem, a pierwszym przystankiem miasto Shigatse. Dotarlismy tam bez problemow - publicznym autobusem. Zgodnie z planem, o czasie...:) Po ostatnich przezyciach - cos niesamowitego! Trafilismy do (niestety) drogiego , ale fajnego hoteliku. Jednak nastepnego dnia nie bylo juz tak rozowo...Okazalo sie, ze obcokrajowcom nie mozna sprzedawac biletow autobusowych do kolejnych miejscowosci...Nie i juz! Nie dalo sie nawet z nikim na ten temat pogadac. Tak czy siak postanowilismy sie z Shigatse wydostac. Wyszlismy piechotka z miasta i grzecznie ustawilismy sie na stopa. Po godzinie okazalo sie, ze glowna droga do naszego kolejnego przystanku jest po prostu zamknieta...No to zapakowalismy sie do taksowki, ktora nas wywiozla juz na prawidlowa droge wylotowa z miasteczka. I stalismy dalej...Na stopa zaczynalo powoli brakowac nadziei. Zaczelismy sie rozgladac za jakimkolwiek transportem. Ostatecznie trafila nam sie taksowka!~:) Facet zgodzil sie pojechac do Lhatze (nie mylic z Lhasa...:)) objazdem ok.250km po totalnych bezdrozach przez prawdziwa pustynie! Do tej pory zupelnie Tybetu sobie tak nie wyobrazalismy, ale byla to autentyczna i regularna pustynia! A do tego przepiekna! Kolejny raz widoki przejezdzanych przez nas okolic byly przepiekne! Jedyna niedogodnoscia byl fakt, ze z racji niewielkich rozmiarow samochodu (w koncu normalna taksowka!) nasze bagaze jechaly w otwartym bagazniku...Po prawie 5 godzinach jazdy po zapylonych bezdrozach nasze plecaki wygladaly koszmarnie! Autentycznie nie mozna bylo rozpoznac koloru, a tylko ksztalty... Ale nic to. Dotarlismy do Lhatze wieczorem, zakwaterowalismy sie w tanim, ale malo przytulnym hoteliku i po kolacji poszlismy szybko spac. Kolejny odcinek drogi do granicy z Nepalem mielismy poza soba:)