Do miejscowosci przed jeziorem dojechalismy zgodnie z planem. W miasteczku bylismy przed poludniem. Mielismy sporo czasu. Z entuzjazmem zaczelismy sie dowiadywac o autobus publiczny nad jezioro. Ale nic nie bylo... Cos zjedlismy, zlokalizowalismy odpowiedni kierunek. No to ustawilismy sie na stopa. Nie bylo latwo. Ruch dosc spory, ale albo zaladowane samochody, albo platne, prywatne busiki. A czas lecial... W koncu udalo sie zlapac ekipe jadaca wynajetym przez siebie busem. Mieli miejsce i chetnie nas zabrali. Po troche wiecej jak godzinie, bylismy u naszego celu!:) Jednak kierowca busa, po wysadzeniu swoich turystow, nie byl juz taki mily, bo zazadal od nas pieniedzy. Tlumaczylismy workowi, ze pojechalismy z nimi tylko dlatego, ze myslelismy, ze za darmo...Po malych przepychankach zaplacilismy mu za nas wszystkich 50Y i juz...Ale humory mielismy juz nienajlepsze. Dobilo nas jeszcze samo miejsce...:(( Dolina! W przewodniku wyczytalismy, ze nad jeziorem jest monastyr, baza noclegowa z dwoma guesthausami itd... Delikatnie mowiac, mijalo sie to troszke z prawda... Kwatera byla, i owszem, ale w blaszanym domku na ksztalt garazu, bez poscieli, bez pradu, bez jakiejkolwiek toalety, bez wody... Bylismy lekko zalamani. Tym bardziej, ze wspomniany klasztor mial posiadac takze baze noclegowa i jedzeniowa, ale tu rowniez sie okazalo , ze nic z tego... Klasztor moze i byl, ale praktycznie opustoszaly, bez sladu zycia. Trafilismy fatalnie! Bylo tez bardzo malo turystow, zaledwie kilka osob, co jeszcze bardziej potegowalo poczucie przygnebiajacej sytuacji. Miejscowa restauracyjka tez okazala sie totalnie beznadziejna, gdzie trzeba bylo sie wyklocac nawet o wrzatek, a do tego strasznie droga z zerowym wyborem jedzenia...No i samo jezioro...Tez nas nie powalilo...Ale nic! Postanowilismy sie przespac i rano obudzic sie z nowym spojrzeniem:) I tak szczerze mowiac warto bylo! Wprawdzie noc byla bardzo zimna i obrzydliwy "pokoik" tez nie najprzytulniejszy, ale rano - jak zaswiecilo slonce - okazalo sie, ze jezioro jest przepiekne! Blekitno-turkusowa woda, otoczone z jednej strony przez brunatne, a z drugiej przez osniezone gory, cudowne powietrze, no i wysokosc!! 4700m n.p.m! To robilo wrazenie!:) Po paskudnym jedzeniu w oblesnym barze poszlismy na spacer brzegiem jeziora i w pobliskie skalki. Przepieknie! Czulismy prawdziwa nature Tybetu! Choc perspektywa powrotu na noc do blaszaka nie byla mila... Postanowilismy nastepnego dnia wracac do Lhasy.
No i wlasnie...Nie bylo to takie latwe...
Juz poznym wieczorem zaczal padac snieg. I padal sobie do rana... Zasypalo calkiem niezle cala okolice. Rano przezylismy szok. Krajobraz calkowicie sie zmienil. Bylo cudownie! Wysokie , biale gory, wszystko przykryte kilkucentymetrowa warstwa puchu, blekit wod jeziora... Ten widok z nawiazka zrekompensowal nam kolejna, koszmarnie zimna noc. Ale coz? Trzeba wracac! W bazie byly 3 samochody, wiec wydawalo sie, ze powinnismy wydostac sie bez problemow. A jednak... I tu sie zaczyna nasze bliskie spotkanie z Tybetem...:)
Okazalo sie, ze nikt nie ma miejsca w samochodach. Tym bardziej, ze kierowcy w takich warunkach pogodowych nie chcieli ryzykowac zabierania dodatkowych pasazerow. Zaczynalo sie robic coraz mniej wesolo. No i wlasnie. Nie wspomnialem jeszcze o tym, ze szosa nad jezioro wiedzie przez jadna z najwyzej na swiecie polozonych przeleczy na wysokosci 5200m...i prawdopodobnie nikt od strony cywilizacji juz tego dnia nad jezioro nie dotrze... Przelecz zostala zasypana. My nie mielismy wyboru, spakowani, z plecakami na sniegu, patrzylismy jak odjezdza ostatni samochod...I zaczelo znowu padac...Perspektywa spedzenia kilku dni w takim miejscu nie napawala nas radoscia...Skonczylo nam sie jedzenie i picie, skazani bylismy na zimny blaszak i obrzydliwe jedzenie w paskudnym barze. I robilo sie coraz zimniej. Zaczynalismy sie czuc, jak wiezniowie Tybetu. Ale! Pojawil sie facet z propozycja transportu do najblizszej wioski, niestety jeszcze przed przelecza. Niewatpliwym plusem bylo to, ze oferowal nam transport duza smieciarka:)) A w tych warunkach pogodowych bylo to wazne. Utargowalismy cene i po przejechaniu 30km w sniegu dotarlismy do wioski. Okazalo sie, ze nie bylismy sami!:) Takze ci, ktorzy wyjechali z naszej bazy wczesniej, dojechali tylko tutaj. Przelecz byla zasypana i zaden kierowca nie podjal sie dalszej jazdy. Wszyscy czekali w miejscowej knajpce na rozwoj wydarzen. A caly czas padal snieg...wioska sukcesywnie byla zasypywana... Jednak ok. godz.15 pewien Czech, pracujacy w Tajlandii zdecydowal sie na desperacki krok. W sumie nie mial wyjscia, bo nastepnego dnia mial z Lhasy samolot do Chengdu... No ale: zdecydowal sie wynajac 5 ludzi, ktorzy z lopatami pojda przed samochodem na przelecz, oczyszczajac droge:) Pomysl niezly, ale drogi i czasochlonny. Facet musial sprobowac. Udalo nam sie z nim i jego przewodniczka zagadac na tyle, ze zgodzili sie zabrac do samochodu dziewczyny i bagaze. Po przejechaniu przeleczy mialy dotrzec do miasteczka i tam na nas (mnie i Lukasza) poczekac. My postanowilismy cos zjesc i ruszyc na przelecz piechota. Plan byl smialy, ale wykonalny; tym bardziej, ze byla nadzieja lepszej pogody po grugiej stronie i zlapania jakiegos transportu, a do przeleczy z wioski tylko 6km. Czech z ekipa odsniezaczy ruszyl samochodem, a my po jedzonku za nimi... Droga byla koszmarna. Szlismy wprawdzie w koleinach, ale caly czas pod gore na wysokosci 5000m... Kazdy krok sprawial duzy wisilek. Szlismy bardzo wolno, noga za noga, czesto odpoczywalismy. No ale:prawdziwy trekking! Nawet w Himalajach trudno o wyzsze trasy turystyczne!:) Szlismy bardzo dlugo. Przeliczylismy sie z czasem i na godzine przed zmrokiem bylismy w polowie drogi do przeleczy. Zaczelismy sie troche bac, ze nie damy rady. Ale szlismy dalej. Nie mielismy wyjscia... Nagle zapalilo sie swiatelko w tunelu! jechaly dwa terenowe auta! Poczulismy niesamowita ulge. Moze nie zamarzniemy?:) Jednak na nasze rozpaczliwe wrecz machanie z prosba o zatrzymanie owe dwa auta przejechaly kolo nas, a kierowcy z usmiechem na twarzach nam pomachali... Poczulem jedno z najgorszych scisniec za gardlo w moim zyciu... Idziemy dalej... Powoli zaczyna sie robic szaro, snieg ciagle padal, droga stawala sie coraz trudniejsza, a zmeczenie na tej wysokosci bylo ogromne. Ale za kolejnym zakretem zobaczylismy obrazek, ktory z jednej strony nas ucieszyl, a z drugiej zmartwil... Wszystkie samochody staly w sniegu. Pierwszy ten "nasz" - z bagazami i dziewczynami, a za nim te dwa, ktore nie chcialy nas zabrac... Po kilkunastu minutach bylismy juz wszyscy razem:) Nie obylo sie oczywiscie bez niesamowitej awantury, ktora zrobilismy bezdusznym kierowcom. Wywolalismy tym niemale poruszenie wsrod wszystkich, ale bylo mi wszystko jedno. Dostali taka zjebke, na jaka zasluzyli. Bylo goraco... Najwazniejsze, ze moglismy odpoczac i przez chwile nie isc w gore. Bylismy wykonczeni i ponoc okropnie wygladalismy. Dopiero po chwili zaczelismy orientowac sie w sytuacji. Do przeleczy zostal juz tylko 1km, ale odsniezacze sie zbuntowali i nie bylo szans, zeby jechac dalej. Nie chcieli zgodzic sie isc dalej za jakiekolwiek pieniadze. Tez byli totalnie wykonczeni. No i znowu patowa sytuacja. Do zmroku ok.30 minut... Generalnie wszyscy podjeli decyzje o powrocie do wioski. Tylko nasza para znajomych postanowila wziac plecaki i isc przez przelecz. Nie chcieli wracac. Z jednej strony ich rozumiem, bo nie bylo wiadomo jaka pogoda bedzie nastepnego dnia, czy przypadkiem nie zacznie mocniej padac i czy nie bedzie jeszcze gorzej. Jednak z drugiej strony ocenilem takie pojscie jako akt czystej glupoty (nie wiadomo, jaka pogoda po drugiej stronie przeleczy, czy bedzie widac droge, czy bedzie caly czas snieg, czy bedzie jakis transport, czy bedzie zasieg w telefonie, zeby wezwac transport, no i za 15 minut zmrok...) i zdecydowalismy z Danka, ze wracamy samochodem do wioski. Serdecznie sie z nimi pozegnalismy, sprawdzilismy, czy maja wszystko, zeby przezyc, wzieli bagaze i ruszyli w gore...My zapakowalismy sie do auta i zaczelismy zjezdzac w dol przeleczy, do znanej juz nam wioski...Ale po drodze pojawila sie kolejna szansa. W gore przeleczy jechala duza ciezarowka, ktora miala szanse sie przebic. Postanowilismy wiec poczekac na rozwoj sytuacji. Mielismy plan taki, ze gdyby jej sie udalo, to zawracamy i jedziemy po jej sladach i staramy sie tez przebic. Ale ciezarowka utknela w zaspach na dobre...
I tu Was zostawie:) Reszte dopiszemy niebawem!
Tybet II
Widze, ze sie troszke wciagneliscie w poprzedniego maila, bo dostalismy wiele maili z pogrozkami, ze jak go szybko nie dokonczymy, to...itd:))
Fajnie! Bardzo milo sie czyta takie maila od Was wszystkich:))
Oki. Musze sobie przypomniec na czym skonczylem...
Dobra! Juz wiem, ale obawiam sie, ze tego maila znowu nie dokoncze, bo znowu sie dzialo... Oj, dzialo sie!:)
Zostawilem Was na przeleczy... Potem juz niewiele sie dzialo. Wszyscy uznali, ze nie mamy szans na przebicie sie na gore, tym bardziej, ze pojawily sie informacje, ze druga strona przeleczy wyglada bardzo podobnie. To nas bardzo zaniepokoilo ze wzgledu na Warszawiakow, ktorzy juz nam znikneli w mroku, mgle i padajacym sniegu z pola widzenia. Zapakowalismy sie ostatecznie do samochodu i wrocilismy przetarta droga do wioski. Co ciekawe, wjechanie pod przelecz zajelo 4 godziny, a powrot jakies 10 minut...
Rozlokowalismy sie przy jedynej w wiosce knajpce. W pomieszczeniu obok byly miejsca noclegowe na kanapach, wiec wszystko bylo pod reka. Bardzo zmeczeni, przemarznieci i przemoczeni, usiedlismy przy goracym piecu glownej izby knajpy; kazdy cos zjadl, wypil, spalil i czas do lozeczka:) Zagrzebalismy sie w nasze spiwory i dodatkowe koce i juz po godzinie 9 wieczorem smacznie spalismy. Sen byl strasznie potrzebny, a spalo sie dobrze, bo porownujac to miejsce z blaszanym barakiem przy jeziorze...to byl raj! Bylo cieplo, sucho i mozna sie bylo ze spokojem najesc i dostac goracej wody bez problemu w dowolnych ilosciach. Nic wiecej nam w tym momencie nie bylo do szczescia potrzebne...(Jesli chodzi o mnie to na tej wysokosci nigdy nie spie blogim snem, najczesciej po przyjeciu pozycji horyzontalnej serce zaczyna bic duzo szybciej, raz jest goraco , raz zimno itd)*
Pobudka nastepnego dnia przed godz.8. Nie dalo sie dluzej pospac. W restauracyjce juz byl ruch. Zjedlismy na sniadanie m.in. tybetanska tsampe (do miseczki wklada sie maslo z jaka, cukier, potem wsypuje sie jakis rodzaj maki i zalewa tybetanska herbata; mozna to jesc na gesto ulepiajac placki, lub na rzadko w postaci papki), wypilismy herbate i czekalismy... Dzien byl wprawdzie piekny, slonce, blekitne niebo, cudowne widoki dookola, ale sniegu jakos nie ubylo... Nikt nie wiedzial co dalej. Wszyscy na cos czekali, nikt nie wiedzial na co... Sytuacja zdawala sie dalej malo interesujaca, choc bylo juz lepiej. Mozna bylo kupic jedzenie, wypic herbate, nie balem sie tez , ze zabraknie papierosow, bo byl nawet maly sklepik...:)Okolo poludnia dwa auta odjechaly w przeciwnym kierunku wybierajac 700 km objazd. My czekalismy dalej. Powoli zaczela pojawiac sie perspektywa spedzenia tutaj kolejnej nocy i czekania przez nastepny dzien na cieplejsza pogode. Ale nie bylo tak zle! Ktos sie skads dowiedzial, ze rano przez przelecz przejechal w naszym kierunku jakis samochod! No to bylo juz dobrze! Skoro on moze, to my tez mozemy:) I ruszylismy. Mielismy jeszcze dodatkowego plusa, bo przed naszym autem przeszlo przez przelecz stado jakow. Droga nie byla latwa, ale posuwalismy sie do przodu. Kilka razy pchanie, odsypywanuie sniegu, przebijanie traku itp. Ale po 2 godzinach bylismy juz na przeleczy! Mi zajelo to troszke wiecej czasu, bo w pewnym momencie byla akcja wspomagajaca ruszenie samochodu, zakonczona tym, ze auto ruszylo nie mogac sie znowu zatrzymac, a ja razem z chinska przewodniczka piechotka ruszylismy za samochodem na przelecz... Ale bylismy na gorze!Prawie sie udalo! Prawie, bo druga strona przeleczy nie wygladala najlepiej...
Tu musze sie przez chwilke zatrzymac...Wyobrazcie sobie, ze stoicie na przeleczy w wysokich gorach, stoicie na 5190 metrze n.p.m. a dookola sa gorki ponad 7000m...Pelne slonce, niebieskie niebo, wszystko oslepiajaco biale wokolo, sniezne szczyty gor wbijaja sie w blekit nieba, w dole turkusowa woda jeziora...Cudo! fantastyczne widoki, przezroczyste powietrze i niesamowicie duza i piekna przestrzen...! Ach! Warto bylo! ...
A z przeleczy juz bylo tylko z gorki!:). Samochod z trudami i powoli, ale jechal caly czas na dol. Tylko w jednym czy dwu miejscach pojawily sie niewielkie klopoty. W porownaniu z dniem wczorajszym, to byl maly pikus! Po drodze spotkalismy ekipe reporterow telewizyjnych BBC, ktorzy zrezygnowali z przedostania sie na druga strone i rozblili oboz kilometr ponizej grani. Pytalismy ich o los naszych znajomych. Warszawiacy byli widziani wczoraj poznym wieczorem na przeleczy, a dzisiaj juz ich nikt nie widzial... Robilo sie nie wesolo. tym bardziej, ze ponoc Justyna nie wygladala najlepiej i zlapala jedna z przypadlosci choroby wysokosciowej...Nikt nie wiedzial, co sie z nimi stalo...Ale my musielismy jechac dalej. Droga z kazdym metrem robila sie coraz lepsza, az w dole gor, juz przy dolinie zrobila sie calkiem czarna. czarny asfalt drogi a dookola olsniewajaco biale, osniezone, wysokie gory! Cudo! Poczulismy sie juz z Danka bezpieczni. Wreszcie wydostalismy sie z tego naturalnego wiezienia i zblizalismy sie do cywilizacji! A bardzo potrzebowalismy cieplego noclegu, kapieli, dobrego jedzenia i chwili odpoczynku.
Ale! Nowa niespodzianka! Po godzinie jazdy zobaczylismy jak poboczem drogi ida nasi dzielni znajomi:)) Jednak nie zamarzli!:) W samochodzie zapanowalo wielkie poruszenie. Zatrzymalismy sie z klaksonem i ogromna wrzawa kolo nich, zaczelismy pytac o wszystko, o zdrowie, samopoczucie itd. Koniec koncow okazalo sie, ze noc spedzili na przeleczy, w jednej z chyba najwyzej na swiecie polozonych toalet publicznych:) Zasypali sie sniegiem, mieli goraca zupe i troche jedzenia i bez problemow wytrzymali do wschodu slonca. Potem zaczeli powoli schodzic, zlapali nawet stopa, ktory ich jednak podwiozl tylko kawalek, a dalej musieli maszerowac piechota. I wlasnie w tym momencie ich spotkalismy.:)) Justyna zapakowala sie do samochodu, a ja poszedlem razem z Lukaszem dalej do miasteczka. Zostalo juz tylko 5-6km po suchej szosie, wiec nie bylo problemu. Dziewczyny mialy wyladowac bagaze i na nas poczekac. I Tak tez sie stalo:) To juz koniec tego opowiadania...:))
Teraz musze troche przyspieszyc, bo jeszcze duzo pisania, a mnie juz palce bola...:))