Czekał nas kolejny maraton... Wiedzielismy, że będzie kiepsko, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak... Na lotnisku w Quito pojawiliśmy się dosyć wcześnie. Jak się okazalo – za wcześnie. Wszystkie formalności i odprawa poszły absolutnie gładko i potem jak kołki siedzieliśmy ponad 2 godziny na krzesełkach czekając na samolot.
Niestety lecieliśmy liniami Iberia. A to nie to co „nasz” Lanik!:) Już nie było tak pysznego jedzonka (i w takich ilościach...), nie było telewizorków z filmami i muzyką do indywidualnego wyboru i w ogóle było tak jakoś trochę gorzej. Mieliśmy wrażenie, że w argentyńskich autobusach było bardziej komfortowo. A jak masz lecieć kilkanaście godzin, to wygoda ma duże znaczenie. Ale cóż... innego wyjścia nie mieliśmy:)
Z Quito polecieliśmy na chwilę do Guayanquil, a potem już nad Amazonią i Atlantykiem prosto do Madrytu. Niestety nic w widoczków po drodze nie wyszło, bo zasadnicza część lotu była w nocy. W stolicy Hiszpanii wylądowaliśmy o czasie. Do następnego lotu mieliśmy jakieś 4-5 godzin, więc pełen spokój. Było jednak troche problemów, żeby zlokalizować odpowiednie miejsce odlotu. No bo w Madrycie to nie takie proste... Niby jedno lotnisko, ale cztery duze terminale i to nie jeden obok drugiego, ale w innych miejscach. Cale szczęście w miarę wcześnie zorientowaliśmy się co i jak, dowiedzieliśmy się jakim autobusem mamy pojechac i na 2 godziny przed startem znaleźliśmy sie w terminalu T-1:)
Już byliśmy bardzo zmęczeni, dobijała nas temperatura (!!!) i zmiana czasu. Nasze organizmy nie wiedziały co jest grane:) A przed nami pozostawały jeszcze dwa zasadnicze odcinki powrotu...