Zderzenie z polską rzeczywistością było okrutne. Lot z Madrytu juz bez emocji choć z kilkunastominutowym spóźnieniem. Tanie linie lotnicze, pełno ludzi na pokładzie, oczywiście drinki i przękąski płatne. Ale co nas uderzyło, to to, że wszędzie było słuchać język polski!:) Rewelacja! Wszystko rozumieliśmy, wszyscy nas rozumieli ( musieliśmy czasami gryźć się w język, bo przyzwyczailiśmy się do głośnego obgadywania wszystkich i wszystkiego dookoła:) - do tej pory to było bezpieczne...)
W Katowicach pojawiliśmy się przed północą. Pierwsze kroki po polskiej ziemi od 10 miesięcy... Poszły ciarki po nogach...:)
Prywatnym busikiem za 20zł dotarliśmy szybko i sprawnie na dworzec kolejowy w Katowicach. A tam masakra... Przepraszam wszystkich Katowiczan, ale autentycznie, dworzec kolejowy wizytówką miasta i regionu być nie może... Prawie wszystko pozamykane, odrapane ściany, brudno, kręcący się poszukiwacze brakującej złotówki do następnego wina... Był kłopot żeby gdzieś usiąść, coś zjeść czy wypić, żeby spokojnie poczekać na pociąg... Kiepsko. No ale cóż...
Poznaliśmy przemiłą rodzinę, która na stałe mieszkała w Madrycie, a jechali do PL w sprawach rodzinnych. Wspólnie jakos dotrwaliśmy w oczekiwaniu na pociąg na rozmowach i popijaniu polskiego piwka:) Jak sie okazało jechali tym samym pociągiem. I całe szczęście, bo jak by wszystkiego było mało, to akurat to było najdogodniejsze połączenie dla młodych ludzi jadących na festiwal w Jarocinie... Pełno ludzi, miejsc w przedziałach brak, tylko korytarz i to też z kłopotami... Do tego śpiewy, alkohol itd... Pięknie. Nie było szans na choc odrobinke odpoczynku. Tak więc staliśmy sobie grzecznie przy oknach, gawędziliśmy dalej, dopijaliśmy zakupione wcześniej napoje (bezalkoholowe!). Ledwo zywi dojechaliśmy do Poznania. Kolosalne zmęczenie i galopujące wygłupienie organizmu zmianą czasu mocno dawały znać o sobie. Całe szczęście mój brat (dzięki Jacku!) mógł przyjechać po nas na dworzec. Wypiliśmy jeszcze mocną kawę i do naszego autka! Stara poczciwa Szkarada! (Daichatsu Charade) Trzymała się całkiem, całkiem!
Z dużym podnieceniem jechaliśmy ulicami Poznania, a potem do naszego malutkiego mieszkanka w Rokietnicy. Wszystko wydawało się bardzo znajome, a jednak trochę dziwne...
Koło 10.30 przed południem nastąpił bardzo ważny moment... Przekręciliśmy w zamkach naszych drzwi klucz, weszliśmy do środka...ZATOCZYLIŚMY PĘTLĘ!!! WRESZCIE!!! I co dalej??