Wbrew wczesniejszym obawom do Tumbes dojechalismy bez klopotow. Autobus okazal sie bezpieczny i wygodny. Moglismy troche pospac, był czas, żeby sie najesc i rozprostowac nogi.
Do Tumbes dotarlismy po 20 godzinach jazdy, wiec calkiem calkiem. Nawet nie było duzego spoznienia:) W tym przygranicznym miasteczku chcielismy spedzic noc i nastepnego dnia z samego rana wbijac sie do Ekwadoru. Ale wyszlo troche inaczej... Ledwo wyszlismy z autobusu, to poinformowano nas, ze jutro mogą być klopoty z przekroczeniem granicy, bo szykuja sie jakies protesty. No coz, było to możliwe. Podobna sytuacje znalismy z przejscia granicznego z Boliwia. Wiec jeśli chcemy jechac do Ekwadoru, to najlepiej zaraz. Troche byliśmy cala sytuacja zaskoczeni, do tego doszlo jednak zmeczenie (od 52 godzin byliśmy w drodze...) i zdecydowalismy sie na skorzystanie z oferowanej pomocy. Mialo to polegac na tym, ze pojedziemy z lokalnym gosciem do granicy, tam nam powie co i jak z formalnosciami, poszuka autobus do Guayanquil i tyle. Ale wyszlo troche inaczej... Facet w trakcie jazdy jeszcze podkrecal atmosfere opowiadajac o tym jak tu jest niebezpiecznie, a sam okazal sie normalnym oszustem..., chcial za usluge znacznie wiecej pieniedzy niż sie umawialismy. Już na granicy zrezygnowalismy z jego uslug, zaplacilismy krocie za niby taksowke i dalej musielismy radzic sobie sami. Samo przejscie masakryczne. Typowy chaos i dezinformacja, punkty kontroli granicznej tak ustytuowane, jakby specjalnie chcieli, żeby ich nikt nie znalazl, wszedzie handlarze, naciagacze, koniki wymieniajace walute. Tragedia! Udalo nam sie znalezc w miare normalnego taksowkarza i za 6$ (w Ekwadorze placi sie amerykanskimi dolarami) pojechal z nami wpierw do kontroli paszportowej, potem do "bezpiecznych" konikow żeby wymienic reszte soli i do agencji transportowej organizujacej przejazdy do Guayanquil. Tam obejrzelismy malenki fragmencik meczu Holandia-Urugwaj (ale 2 bramki zaliczylismy!) i już po paru minutach siedzielismy w luksusowym busiku, ktory za 12$ od lebka miał nas zawiezc do Guayanquil. Drogo, ale liniowy autobus miał kosztowac 8$, a już nie mielismy sily. Tym bardziej, ze ten busik to cos zupelnie nienormalnego! W srodku 6 wygodnych foteli i zabral tylko 6 pasazerow nigdzie sie nie zatrzymujac!:) Byliśmy w szoku:)
A dla ewentualnych turystow chcacych przekroczyc te wlasnie granice. Do Tumbes dojechac można bez problemow. Ale potem najlepiej zlapac rejsowy autobus firmy CIFA. Przekracza on granice zatrzymujac sie przy punktach kontrolnych i potem bezpiecznie (z pominieciem tego calego balaganu i jednak duzego ryzyka) można jechac do ktoregos z ekwadorskich miasteczek. To chyba najlepsza opcja, bo może troche taniej będzie dojechac na granice taksowka i dalej już tamtejszym autobusem, ale gra chyba nie warta swieczki.
Wazne, ze tylko ze strata pieniedzy siedzielismy w aucie i jechalismy po ekwadorskiej ziemi. I tu dla nas ciekawostka. Zaledwie kilka kilometrow od granicy zrobilo sie nagle absolutnie zielono! Wszystko zielone! Pastwiska, gory, plantacje bananow, trzciny cukrowej nawet lasy! Pieknie! Ciezko było utrzymac oczy w pozycji otwartej, ale warto było:) Bardzo za zielenia sie stesknilismy. Do Guayanquil dotarlismy po zmroku. Za soba mielismy 57 godzin spedzonych w drodze. Byliśmy wykonczeni. W biurze transportowym polecili nam jakis ponoc tani hotelik kilka przecznic dalej. Było OK. 8$ za skromny pokoik z wiatrakiem i lazienka. Udalo nam sie jeszcze tylko cos zjesc w pobliskiej chifie (takie ekwadorskie wydanie chinskich knajpek - jedzenie lepsze od typowo lokalnego), wykonac jeden telefon i pomimo tropikalnego klimatu zasnelismy jak zabici.
Samo Guayanquil sprawilo bardzo sympatyczne wrazenie. Straszyly tylko cale kupy smieci, ale generalnie było OK. Nie mielismy czasu, żeby po miescie pokrecic sie choc odrobinke, bo już z samego rana ruszalismy dalej. Taksowka za 4$ pojechalismy na dosyc odlegly dworzec autobusowy. A tam szok. Normalna Ameryka! Piekny obiekt, czyscutko, cala masa NORMALNYCH sklepikow i kafejek, kasy biletowe, wielka poczekalnia, perony na dwoch poziomach... Normalnie jak nie w tej czesci swiata. Szybko kupilismy bilety na autobus, ledwo na niego zdazylismy i znowu jechalismy dalej. Czekalo na nas Mocache. A co ciekawego w tym Mocache? Otoz z turystycznego punktu widzenia absolutnie nic. Nawet mielismy klopoty, żeby to miejsce zlokalizowac na jakichkolwiek mapach, nie mowiac już o przewodnikach... A zaczelo sie wszystko 2,5 roku wczesniej. Po powrocie z Maroka mielismy klopoty zdrowotne (przywiezlismy za soba caly zwierzyniec pasozytow, w tym amebe...) i wyladowalismy w poznanskim szpitalu na oddziale chorob tropikalnych i pasozytniczych. Niby nic ciekawego, ale tam wlasnie poznalismy mlodego ksiedza, ktory wybieral sie do Ekwadoru do parafii Mocache podejmujac trud pracy misyjnej. No i wlasnie do niego jechalismy:))
I było pieknie! Marcin odebral nas z dworca autobusowego w Quevedo i zawiozl do siebie. Troche sie balismy, ze przyjedzie po nas rowerem, a mieszkac będziemy albo w lepiance albo w lisciastym bungalowie. Ale obawy okazaly sie plonne!:))
Przy sporym placyku w Mocache (i o dziwo to nie Plaza de Armas!:-)) przyjemny kosciol, zaraz obok duzy dom, polska flaga na scianie...:) Dostalismy pokoj do dyspozycji, lozka z moskitierami, w lodowce POLSKA KIELBASA!!! Jakos tak swojsko sie zrobilo:)) Dobrze było przyjechac do miejsca, gdzie można było troche odetchnac, nie martwic sie o nocleg i jedzenie, nie pakowac sie kazdego dnia tylko po prostu posiedziec, obejrzec mecz, nie martwic sie o jutro. A do takiego odpoczynku i wyhamowania Marcin z Witkiem (drugi polski ksiadz pracujacy w Mocache) stworzyli nam warunki idealne. Rano sniadanko, w poludnie pani przygotowywala pyszne obiadki (np.rewelacyjna zupa rybna na zimno - ceviche, zawijane w liscie bananowca a'la maczne kluski z miesem i warzywami w srodku (ajaka), codzienne rewelacyjne soki ze swiezych owocow...mniam!), w lodowce oprocz kielbasy można było znalezc tez inne pysznosci - szczególnie na te upaly!:) Dlugo nie kombinowalismy i wymyslelismy, ze zostaniemy tam pare dni. Dobrze, ze Marcin nie wygonil nas wczesniej:) Dzieki!
Ale dotarlismy tam nie tylko po to, aby po Ameryce Poludniowej odpoczac. Bardzo chcielismy zobaczyc prowincjonalny Ekwador od srodka a przede wszystkim poznac prace misjonarzy i ludzi dla których tam pojechali, ich problemy i radosci, codzienne zycie. No i to wyszlo tez fantastycznie. Mocache to może 10-13 tysieczne miasteczko. Caly "powiat" ma może ze 40 tysiecy ludzi i ponad 140 wiosek. A to wszystko pod opieka dwoch ksiezy. Autentycznie maja co robic... Kilka razy pojechalismy z Marcinem w teren. Okolica ladna, ale strasznie biedna. Glownie ogromne plantacje bananow, pastwiska i niewielkie pola uprawne. Wioski i wioseczki czasami jakby specjalnie ukryte przed swiatem, zaszyte gdzies wsrod wzgorz i bananow, do których dojechac można platanina polnych drog. Kilka chatek, czasami jakas szkola i czasami skromna kaplica. Dwa razy mielismy okazje uczestniczyc we Mszach swietych na wioskach. Wpierw trzeba było tam dojechac...:) A potem... Przyzycie i doswiadczenie niesamowite. Inni ludzie, inny swiat, inna Msza... Wszytko inne, czasami dziwne, czasami niezrozumiale, ale zawsze ciekawe. Dla nas to było rewelacyjne. Zreszta nie tylko to. W parafii akurat odbywala sie nowenna przed uroczystosciami 16 lipca i mielismy tez okazje podpatrzyc miejscowych podczas wieczornych nabozenstw, w trakcie festynow czy w hadlowo-jarmarcznej goraczce na placu. Wszytko inne...wszystko! Gdyby nie zaproszenie od Marcina nigdy bysmy takiego Ekwadoru nie zobaczyli, nigdy bysmy nie dowiedzieli sie tylu zupelnie niesamowitych historii. O ich zyciu, rozrywkach, religijnosci, moralnosci, zwyczajach, pracy... To takie prawdziwe zycie zupelnie wyszlo poza ramy naszych oczekiwan. Bylismy totalnie wieloma rzeczami zaskoczeni, ale i zadowoleni, ze moglismy w tym wszystkim choc przez kilka dni uczestniczyc.
Marcin, z pomoca Witka (dzieki!), zafundowal nam jeszcze jedna atrakcje:) Pojechalismy na plantacje bananow. To, ze Ekwador slynie z ich produkcji, nikogo nie trzeba przekonywac. Każdy chyba choc raz w zyciu zjadl banana z nalepka "Dole":) I faktycznie. Przynajmniej w tej czesci Ekwadoru plantacje ciagnely sie calymi kilometrami. Pojechalismy gdzies na koniec swiata. Przewodnik już na nas czekal. Wpierw pokazal nam hodowle tutejszego bydla (dziwne zwierzaki, zupelnie inne od naszych laciatych krasul) i uprawe lasu tekowego. A potem bananera. Sam "ingeniero" oprowadzil nas po plantacji. Opowiadal o calym cyklu wzrostu krzewow, o tym, jak sie je hoduje. Cala masa informacji o samych bananach, kiedy sie je zbiera, jak sie je podcina, ile ich jest itd. (np.ze tak bylina rosnie tylko raz w 9-miesiecznym cyklu, rodzi tylko jedna kisc owocow, ze jest ich kolo 180 sztuk, ze na 1ha rosnie 1400 bananowcow... - gdyby ktos chcial wiecej szczegolow, to Danusia ma wszystko zapisane:-)) Potem sortowanie, czyszczenie, pakowanie i wysylka do Polski:) Niesamowicie ciekawe doswiadczenie! Na koniec oczywiście usiedlismy do stolu i zjedlismy ich kilka:)
Ech... Milo było posiedziec w Mocache. Ale - jak to zwykle bywa - co przyjemne, to szybko sie konczy. W niedziele obejrzelismy jeszcze final mundialu (kurcze, kibicowalem od samego poczatku Holedrom...), a w poniedzialek rano Marcin odwiozl nad do Quevedo, szybko wsiedlismy w autobus i ruszylismy do Quito. Czekal nas jeszcze tylko jeden punkt programu.