Zastanawialismy sie co dalej po Uyuni. Korcilo nas, żeby zatrzymac sie w Potosi i obejrzec z bliska kopalnie cynku i srebra. Ponoc doswiadczenie wstrzasajace. Nawet film z 2005 roku "Devil's Miner" opowiada wlasnie o tym miejscu... Ludzie pracuja w koszmarnych warunkach. Nieludzkie zapylenie, opary szkodliwych substancji w powietrzu (tlenu jest w nim bardzo malo), korytarzyki mikroskopijnych rozmiarow... Generalnie prawdziwe pieklo.
Rozwazylismy jednak wszystkie za i przeciw i zdecydowalismy, ze pojedziemy bezposrednio do Sucre. I czas i pieniadze i jednak obawa przed 4 godzinnym zejsciem do tej okropnej kopalni... Ja za stary już jestem:)) W Uyuni bez problemow kupilismy bilety za 50B. Autobus ruszal kolo 9.30 rano. Wiedzielismy, ze będziemy musieli sie przesiasc w Potosi. Ruszylismy. A to już nie argentynskie autobusy... Zero luksusu, pelno ludzi z roznymi tobolkami i zawiniatkami, dwie swinie luzem w bagazniku!:) (cale szczescie nasze plecaki wyladowaly na dachu - ciekawe jak by wygladaly po 6 godzinach podrozy razem z prosiaczkami...) Takie mongolsko-tybetanskie klimaty:) Po drodze kapitalne widoczki. Surowa, gorska sceneria. Male, bardzo biedne wioski i miasteczka, gliniane domy, malenkie pola uprawne wcisniete gdzies pomiedzy skalami, a miejscami, gdzie kiedys plynela woda; osiolki, kozy, owce, lamy. Autobus czasami ledwo dawal rade na szutrowej, stromej drodze. Mijalismy kilka odcinkow z robotami drogowmi. Obrazek ciekawy z technicznego punktu widzenia, bo to wcale nie latwe zadanie na totalnym odludziu, wysoko w gorach budowac nowa droge.
Do Potosi dotarlismy planowo - po 6 godzinach. Miasteczko bardzo ladnie polozone, ale samo w sobie malo ciekawe (ale nie widzielismy wiele). Wyladowalismy przy jakims placu targowym, ktory wcale nie wygladal na dworzec autobusowy... A przeciez mielismy sie przesiasc do nastepnego autobusu i jechac dalej do Sucre. Nie było to takie proste... Okazalo sie, ze w Uyuni nie powinni nam sprzedac biletu do Sucre, bo takiego polaczenia nie ma... Z tego placyku nalezalo wziasc taksowke, pojechac na nowy dworzec autobusowy polozony na obrzezach miasta, tam kupic nowy bilet w innej firmie i jechac dalej... Zaczelismy sie oczywiście burzyc i tlumaczyc co i jak. I tu pelne pozytywne zaskoczenie!:) Pani z biura firmy przewozowej namowila kierowce autobusu z którym do Potosi przyjechalismy, żeby ten nas zawiozl na nowy dworzec, tam zalatwili dla nas bilety do Sucre (za ktore już nie placilismy), poszukali odpowiedni autobus i nas do niego wsadzili!:) Pieknie! Wygladalo to wiec dosc kiepsko, ale skonczylo sie bardzo pozytywnie!:)
Do Sucre dotarlismy jakos po 7 wieczorem. Nie moglismy sie dokladnie dogadac z kierowca gdzie chcemy wysiasc, wiec ostatecznie wyladowalismy gdzies niby w centrum. Wiedzielismy, ze z tego miejsca do interesujacej nas ulicy z kilkoma wyszukanymi wczesniej noclegami jest zaledwie kilka przecznic. OK. Zorientowalismy sie w terenie, zapytalismy o kierunek. Musielismy wpierw przejsc przez Park Bolivar. A tam niespodzianka! Piekne, kolorowe fontanny tanczace w rytm muzyki!:) Już nam sie podobalo! Usiedlismy na chwilke na schodach, żeby popatrzec na widowisko, ale z naszym szczesciem wiedzielismy, ze pewnie przedstawienie zaraz sie skonczy... No i po 2 minutach szlismy dalej:) Do centrum rzeczywiscie nie było daleko. Sprawdzilismy kilka hosteli i wybralismy Residencial Bolivia. Potezny palac z kilkoma dziedzincami wewnatrz. Duzy pokoj ze sniadaniem za 90B. Nie najtaniej, ale miejsce kapitalne. To nic, ze nikt nie gadal po angielsku i były klopoty z informacja, ale spora przestrzen, swoboda i totalny spokoj zrobily swoje:) Spalismy jak niemowlaczki!:)
Sucre to mila odmiana po surowym Uyuni. Klimatyczne uliczki, parki, placyki. Sporo ladnie odnowionych domow, pobielane koscioly. Odkrylismy tanie jedzenie na pieterku nad centralnym marketem. Za spory talez z ryzem, smazonymi ziemniakami, dwoma kawalkami bardzo dobrego mieska, surowka i sadzonym jajkiem (autentycznie gigantyczna porcja!!!) placilismy 10B=5zl... Do tego tanie napoje (szklanka domowego kompotu czy swiezego soku za 1B), tanie papierosy (5B), slodycze i domowe wypieki (duzy kawalek cytrynowej babki za 1B). Kolorowo, tanio i przyjemnie:) Policzylismy czas i wiedzielismy, ze możemy tam zostac 2-3 noce:)
Poza pokreceniem sie po kompaktowym centrum mielismy kilka rzeczy w planie. Muzeum de Arte Indigena (16B) prezentowalo kulture i religie okolicznych ludow. Stroje, instrumenty muzyczne, przedmioty kultu, historia. Ok., ale bez szalenstwa. Z polozonego na wzgorzu kosciola de la Recoleta piekny widok na miasto. Wszyscy nam tez mowili, ze warto zobaczyc slady dinozaurow. No dobra, ale o co chodzi? A chodzi o to, ze w kamieniolomach na obrzezach miasta odkryto w latach 50-tych slady dinozaurow. I to nie slady jako jakies szkielety czy inne szczatki, tylko slady jako odciski stop i ogonow tych prehistorycznych zwierzakow. No to jedziemy:) Z centralnego placyku miasta zalapalismy sie na turystyczny transport do kamieniolomow. Zaplacilismy za to 15B w obie strony. Po 30 minutach byliśmy na miejscu. Okazalo sie, ze musimy znowu zapalcic 30Bza bilet wstepu... A myslelismy, ze wszystko jest już w cenie:( Kurcze. Zli na siebie siegnelismy do kieszeni. Miejsce faktycznie ciekawe. Najwieksze na swiecie nagromadzenie dinozaurowych tropow. Potezna piaskowcowa sciana, a na niej pelno sladow! Sciezki jak na plazy, w te i nazad:) Kiedys ta sciana była pozioma, a specyficzny jej sklad mineralny umozliwil zachowanie sladow. Po ruchach tektonicznych owa sciana wypietrzyla sie prawie do pionu. Oczywiście na miejscu jest tez muzeum itd., ale to już mniej ciekawe. Najwazniejsza informacja jednak jest taka, ze można to wszystko zobaczyc za może 4-6B, a nie za 90B tak jak my. No bo na miejsce można bez problemow dojechac miejskimi mikrusami, a do muzeum wchodzic nie warto - wszystko widac z parkingu.
W sobotnie popoludnie spotkalismy na placu Mauro!:) Swiat jest maly...:) Umowilismy sie z nim na nastepny dzien, ze pojedziemy razem do Tarabuco. Mielismy troche szczescia, ze w Sucre byliśmy wlasnie w weekend, bo w niedziele, w oddalonym o 60km od miasta Tarabuco odbywa sie targ, na ktory zjezdzaja okoliczni mieszkancy. Idealna wiec okazja, aby w jednym miejscu spotkac wielu interesujacych ludzi w ich tradycyjnych ubiorach, obejrzec autentyczny market i popstrykac troche fotek:)
Wpierw taksowka za 10B na obrzeza miasteczka, a dalej mikrobusem za 8B do Tarabauco (cala eskapada kosztowala nas około 25B na osobe, a w miescie oferty wycieczek zaczynaly sie od 40B). W Tarabuco byliśmy kolo 11. Mala miejscowosc z kilkoma uliczkami i niewielkim placykiem. Ale wszystko zamienione na jeden, wielki targ. Sporo turystow, ale przede wszystkim pelno handlujacych i wszelkie możliwe towary. Kupic i sprzedac można było doslownie wszystko. Typowy dla takich miejsc chaos, totalne zamieszanie. Ale bardzo klimatycznie:) No i przede wszystkim ludzie. Wielobarwny tlum. Kobiety w ich obszernych i kolorowych spodnicach, niektóre w melonikach i rozowych chustach, inne w zdobnych, wysokich czapkach z pomponikiem, panowie w indianskich ponczach, czasami w "kaskach" z koziej skory przyozdobionych często kolorowymi paciorkami, z których każdy cos oznacza. Nieprawdopodobna roznorodnosc strojow, kolorow, ludzi...Dla obiektywu czyste szalenstwo! I dla zoladka tez, no bo jedzenie tez tam było:)
Po powrocie do miasta postanowilismy zaszalec i poszlismy z Maurem na piwo, ktore w Boliwii nie jest tanie i przy okazji obejrzec mecz Niemcy-Australia (kibicowalismy Kangurom...), chwile pogawedzilismy i trzeba było sie kolejny raz pozegnac. Ciekawe kiedy sie znowu spotkamy?:) Tego wieczoru chcielismy jechac nocnym autobusem do La Paz. Wiec jeszcze tylko na chwilke internet, jedzenie w nad-marketowej jadlodajni, zakupy, odebranie bagazy z hostelu i na dworzec. Bez problemu kupilismy bilety na autobus semi-cama za 70B (kilkaset kilometrow przez gory, 12 godzin jazdy za 35zl). Wystartowalismy z Sucre o 19.30. Nastepnego dnia rano mielismy sie znalezc w La Paz...