O ja tej!:)))))
Trafilo nam sie jak slepej kurze ziarko... Wycieczke zalatwilismy w naszym hostelu, ktory jako rewelacyjne centrum informacji sluzyc nie może... Tak wiec do samego konca nie wiedzielismy czym, z jakim biurem i dokladnie o ktorej pojedziemy. Zwarci i gotowi czekalismy od 10.30 az może cos sie wydarzy. No i wydarzylo sie. Czlowiek z recepcji powiedzial, ze na ten moment nie jedziemy, bo nie ma ludzi na 3 dniowa wycieczke, ale kolo 11 podjedzie ktos z jakiegos innego biura i nas dookoptuja. Dobra. Zaczyna sie... Czytalismy wiele negatywnych opinii o niektórych organizatorach. A ze jedzenia malo, ze psuja sie samochody i potem nie ma czasu na ogladanie tych wszystkich cudow natury, ze czasami pijani kierowcy nie daja rady prowadzic aut i musza to robic turysci, ze nie ma przewodnikow, a jak już jakis jest, to nic nie opowiada, a jak już opowiada, to tylko po hiszpansku... Malo rozowo... A my jak trafilismy? W jeepie, ktory podjechal o 11 pod nasz hostel czworo turystow: parka australijska i parka irlandzko-angielska; a co najwazniejsze angielskojezyczny przewodnik! Jak sie okazalo, ta czworka wykupila już w La Paz te wycieczke placac duzo wieksze pieniadze za najlepsza opcje w Uyuni! I rzeczywiscie. Mielismy czas na wszystko, z zupelym spokojem i bez poganiania, przewodnik Oscar opowiadal mnostwo ciekawych rzeczy, kierowca o przydomku Catepillar przygotowywal pyszne jedzenie i to w obfitosci, razem dbali o samochod i nawet nie odczulismy, ze dwa razy zlapalismy gume... Było bosko!
A zaczelismy od cmentarzyska starych pociagow nieopodal Uyuni. Kilkadziesiat zardzewialych wrakow majacych lata swietnosci dawno poza soba. Od drugiej polowy XIX wieku uzywane były do transportu rud mineralow. Potem przestalo to być oplacalne (no bo skad na pustyni brac drewno do opalania parowozow?) i popadly w nielaske. Miejsce ciekawe, dla nas nowe:)
Nastepny przystanek to Colchani. Malenka miejscowosc polozona na skraju Salar de Uyuni. No wreszcie! Już na kilkanascie kilometrow przed, na horyzoncie pojawila sie biala linia solnego jeziora. Z kazdym kilometrem obraz Salar de Uyuni robil sie wyrazniejszy, a plaszczyzna soli coraz wieksza...! Cos nieprawdopodobnie rewelacyjnego! Szkoda, ze nie moglismy natychmiast wjechac w srodek Salaru!:) A może i dobrze. Emocje trzeba dawkowac:) Zatrzymalismy sie w niesamowitym miejscu. Colchani to solna wioska, w której zyje kilkaset osob, a wszyscy utrzymuja sie z produkcji soli naturalnymi metodami i z turystow. Male fabryczki soli w solnych budynkach. Solne domy mieszkalne i knajpki. Solne wyroby rzemieslnikow i solne pamiatki... Kapitalne! Oczywiście moglismy podpatrzec jak taka sol sie wyrabia i pokrecic sie po osadzie. A na deser dostalismy pyszny obiad w solnej restauracyjce. A co na obiad? Lokalny rodzaj kaszy (najbardziej charakterystyczny dla tej wlasnie czesci Boliwii) i pieczen z lamy!:) Tak, tak, te sympatyczne zwierzatka sa tez bardzo smaczne!:) A potem już tylko do srodka Salar de Uyuni!!! Wrazenie oszalamiajace. Dookoła potezny ocean bialej soli. Czasami pracujacy ludzie zbierajacy i przygotowujacy sol do produkcji. Cale pola kopczykow soli, male bajorka z zabarwiona mineralami na rozne kolory woda. Na horyzoncie wysokie gory... Oscar caly czas opowiadal o tych mineralach, o soli, o geologii, o historii, o ludziach i ich kulturze... Chocby taki szczegol, ze jak dotarly na Ziemie pierwsze zdjecia zrobione z kosmosu w polowie lat 60. to były na nich ogromne jasne plamy. Zastanawiono sie co to jest. No i co?Oczywiście Salar de Uyuni odbijajacy swiatlo sloneczne jak gigantyczne lustro. Bajka! Biegalismy po tym bialym morzu jak dzieciaki:)
Jeepem pojechalismy dalej. Co chwilke tylko krotkie przerwy, żeby zobaczyc cos ciekawego i zrobic fotki:) Nastepny przystanek mielismy przy solnym hotelu. Miejsce fantastyczne. Wszystko z soli oczywiście:) Hotel ponoc popularny wsrod japonskich turystow...:) Przy tym hotelu Oscar zywo rozmawial z jakimis dwoma facetami. Jak ruszylismy opowiedzial nam ich historie. Otoz na tym kawalku ziemi nie ma praktycznie kontroli granicznej pomiedzy Boliwia i Chile. Niby jest, ale obszary tak duze i tak niegoscinne, ze praktycznie jej nie ma. W zwiazku z tym kwitnie handel pomiedzy oboma krajami. Do Boliwii wjezdzaja kradzione samochody, a Chile zaopatrywana jest w kokaine. I ci dwaj panowie zafundowali sobie prawie calodobowy spacer po solnym jeziorze. Ledwo zywi i skrajnie wyczerpani dotarli do hotelu. Otoz jechali kradzionym autem przez gory i pustynie i to auto sie popsulo... W takiej sytuacji nie chcieli wzywac pomocy, zostawili samochod gdzies tam i skazali sie na autentycznie dluuuugi spacerek... Tak bywa!:) Po drodze mijalismy jeszcze dwa inne hotele, ale to już w zupelnie innej klasie. Niby tez w wiekszosci z soli, ale generalnie pelen luksus! Wszystko w srodku lacznie z dywanami, basenami, internetem. Nocka w okolicach 100$... Dalej Isla de los Pascadores. Kilkanascie kilometrow po solnej rowninie i trafilismy do kaktusowej oazy! Takich wysp na Salarze jest ponad osiemdziesiat, a ta wlasnie należy do jednej z najbardziej interesujacych. I rzeczywiscie. Tym razem to morze kaktusow dookoła a nie soli:) Skalista wyspa, powulkaniczne i koralowcowe skaly i wsrod nich tysiace gigantycznych kaktusow. Oscar znowu w akcji. Opowiadal o nich, o tym wszystkim co sie z nich wyrabia, jak rosna, kiedy kwitna:) Opowiadal tez o samym miejscu, ktore 5 wiekow temu było schronieniem dla Inkow... Cudnie!
Potem znowu krotka przerwa na sesje fotograficzna wykorzystujaca doskonale perspektywy duzych przestrzeni i pozniej na zachod slonca... Znowu pieknie! Kurcze, dzien rewelacyjny! Już zaawansowanym zmrokiem opuscilismy Salar i w jednej z mikroskopijnych wiosek rozsianych na obrzezach udalo nam sie trafic na nocleg. Znowu bardzo pozytywnie. Sam nocleg jak nocleg - bez rewelacji, ale czekajac na kolacje zostalismy poczestowani kawa, herbata, czekolada na goraco i ciasteczkami. Niby nic, a bardzo mile:) No i sama kolacyjka! Na pierwsze danie zupka z buleczkami, a na drugie normalny kotlet schabowy!:) Niebo w gebie! (a myslalem, ze to polski wynalazek:-)) Potem już tylko spanie. Po dlugim i meczacym dniu, jednak pelnym niesamowitych wrazen nie moglismy jednak zasnac. A kierowca wymienial kolo i latal detke...
Pobudka o 6.30 była masakrycznym doswiadczeniem... Ale to tak troche na wlasne zyczenie, bo wszyscy chcieli zobaczyc wschod slonca. Było OK.,ale bez szalenstwa. Sniadanie już na nas czekalo. Bulki, maslo, dzem, platki, nawet jajecznica! Rewelacja! Jakos po 7 siedzielismy już w aucie i jechalismy dalej. Zmienila sie sceneria. Biala, niesamowita rownina zostala z tylu, a my wkraczalismy w swiat gor, pustyni i wulkanow! I powoli wspinalismy sie wyzej. Znowu historie o mineralach, o siarce i bogatych pokladach litu, o dawnych kopalniach i pozostalych po nich sladach. Mijajac stada lam i vicunii (takie cos podobne do lamy, troche jak nasze sliczne guanaczki z Argentyny) dotarlismy w poblize jednego z semi-aktywnych wulkanow. Piekna sceneria, ponad 4000 mnpm, wydobywajacy sie ze zboczy dym, bezdroza pokryte wulkanicznym popiolem, zabarwione zelazem, siarka i miedzia skaliste gory. Bajecznie... Mielismy tez przystanek przy kamiennym lesie, gdzie wulkaniczne skaly o dziwacznych ksztaltach stworzyly piekny zakatek. Dalej do Laguna Canapa z jednym i do tego szarym flamingiem...:( Minelismy Lagune Hedionda - tym razem już ze spora gromadka flamingow, ale niestety dosc daleko od brzegu. Ksiezycowa sceneria dojechalismy do Parku Narodowego Laguna Colorado. Musielismy siegnac do kieszeni i kupic strasznie drogie bilety (po 150B). Samo jezioro przepieknie polozone, ale kolorowej wody jakos tak nie bardzo. Miala być czerwona od jakiegos rodzaju alg zyjacych w wodzie. Jednak tego efektu nie było. Trudno. Były za to flamingi i inne ptaszki, a przy brzegu lamy z kokardkami na uszach:) Jaki bajer! Kazda jedna z czerwonymi wstazkami:)) Zaraz kolo Laguny Colorado polozona była osada, w ktorej zatrzymalismy sie na nocleg. Wysokosc w okolicach 4500 mnpm, strasznie zimno. Wpierw zestaw kawowo-ciasteczkowy, potem obiad. Dobrze nas karmili. A towarzystwo z jeepa chcialo sie jakos chyba przed zimna noca zabezpieczyc i na stole pojawilo sie wpierw jedno wino, potem druga butelka, potem trzecia...:)) Stanelo na tym, ze spijalismy z butelek z sasiednich stolikow!:) A do tego gralismy w karciana odmiane golfa (9 dolkow!) i bawilismy sie doskonale. Nawet nie przerazalo nam dotkliwe zimno, wysokosc, ani to, ze nastepnego dnia mielismy wstawac o 5.30...
Masakra! Jeszcze ciemno, mroz na dworze. Przy sniadaniu srednie humory, bolace glowy, niewyspanie (kac! najnormalniej...). Na dodatek dosyc szybko wjechalismy na ponad 5000 mnpm i to już było znowu czuc. Jednak kiedy znalezlismy sie na gejzerowym polu blyskawicznie o trudach dnia biezacego (glownie jednak wczorajszego) zapomnielismy. Cos jak w Nowej Zelandii. Gejzery buchajace para i innymi gazami, wielkie dziury z bulgoczacym blotem, sadzawki kolorowej od roznych zwiazkow chemicznych wody, unoszacy sie w powietrzy zapaszek zgnilych jaj...:) Pieknie! A potem raj dla cial! Dojechalismy do goracych zrodel! Taki obrazek: dookoła osniezone gory i ludzie w kurtkach, czapkach i rekawiczkach, przenikliwy chlod na wysokosci kolo 4500 mnpm, a Danusia w czapce na glowie, z usmiechem na twarzy i w stroju kapielowym!!!! Z naszej ekipy tylko ona sie skusila, żeby sie rozebrac i zanurzyc w cieplutkiej wodzie. Pozostali tylko moczyli odnoza i inne konczyny. Przyjemny przystanek!:) Tym bardziej, ze atrakcje powoli sie konczyly... Tego dnia dojechalismy już tylko do Laguna Verde - kolejnego przepieknie polozonego jeziorka otoczonego wysokimi i kolorowymi wulkanami i na turystyczna granice z Chile. Tam zostawilismy parke irlandzko-angielska, ktora dalej jechala do San Pedro de Atacama, a nasza czworka z Oscarem i kierowca wracala powoli do Uyuni. Mielismy przed soba 7 godzin jazdy pustynnymi bezdrozami. A to dosyc niebezpieczne drogi (szczegolnie na Salar de Uyuni). Przewodnik opowiadal nam kilka smutnych historii, niektóre z nich z tragicznym finalem. Przypominaly o tym krzyze, pojawiajace sie co jakis czas za oknami jeepa... Zatrzymalismy sie jeszcze pare razy, m.in.przy Laguna Colorado, podobnych do wczesniej ogladanych formach sklanych, na obiad w wiosce wcisnietej gdzies pomiedzy gorami i kanionami... W drodze do miasta mijalismy zapomniane przez swiat osady, kopalnie siarki i srebra, stada lam...
I to już niestety koniec naszej niezapomnianej przygody z Uyuni. W hotelu sie porzadnie wykapalismy, zjedlismy kolacje, przepakowalismy nasze bagaze. Chcac zasnac, kiedy zamykalismy oczy, pojawialy sie cudne obrazy z ostatnich 3 dni:) Dobranoc!:)