Wyczytalismy w przewodniku, ze graniczne miasteczko Villazon jest malo ciekawe. Wiec tym bardziej nam sie milo zrobilo, kiedy stwierdzilismy, ze to nieprawda:) Tylko przy samej granicy straszne zamieszanie. Pelno ludzi, towarow, straganow i straganikow, smieci, psow, samochodow...wszystkiego! Ale dalej juz przyjemnie. Dosyc zielono, kolorowo. Wreszcie lokalne stroje przypominajace te z Tybetu, tanie jedzenie (szczegolnie saltenie - takie smazone a'la pierogi z pysznym nadzieniem: mieso, warzywa, cebulka i pikantny sos!), owoce, slodkosci. Podobalo nam sie! Dotarlismy na dworzec kolejowy (co nie było takie proste, bo chyba bardziej ukrytego dworca jeszcze nie widzielismy!). Cisza, spokoj, nikogo. Ale kasa biletowa była otwarta i potwierdzilismy, ze po poludniu jest pociag do Uyuni. Dobra nasza! Kupilismy bilety w klasie salon (taka nasza 2 klasa) za 63Bolivianos (7B=1$, 2B=1zl) wiec cena OK.! Zostawilismy bagaze, ktore odebrac mielismy dopiero na miejscu i w rejs na miasto! Chcielismy porobic troche fotek lokalnym kobietom (cudnie wygladajce w ich charakterystycznych melonikach na glowach czy barwnych kapeluszach, kolorowych i obszernych spodnicach, zaplatanych warkoczach z "miotelkami" na ich koncach, tobolkami z kolorowych materialow, w których czesto nosily dzieci:-)) ale okazalo sie to dosc trudne. Po pierwsze bardzo tego nie lubia, a nawet groza palcem:), a po drugie cos było nie tak... Już po przyjezdzie rano na granice czulismy sie nieswojo, ale w ciagu dnia zrobilo sie gorzej... Zajrzelismy do przewodnika: Villazon polozene na wysokosci prawie 3500 mnpm... No to ladnie. Nie dosyc, ze zafundowalismy sobie transportowy maraton (jeszcze nie skonczony!) ktory skutecznie nas wykanczal, to jeszcze w ciagu kilku godzin wskoczylismy na dosyc konkretna wysokosc... Krotki oddech, kolatanie serca, ogolne oslabienie, bol glowy. Znalismy te objawy:) Tak wiec fotki i zwiedzanie okolic wyszly marnie, no to chociaz internet może? Wbilismy sie do jednej z licznych kafejek internetowych. Koszmar! Polaczenie po telefonie i myslelismy, ze nas cos faktycznie trafi. Poszlismy do innej. To samo.... No to niezly bigos. Jeśli to ma być boliwijski starndard, to będzie kiepsko. Cale szczescie był w miare tani, bo za 1 godzine chcieli 3B - 1,5zl. Uzbroilismy sie w cierpliwosc (co nie było latwe) i cos tam w internecie pogrzebalismy. M.in.dowiedzielismy sie, ze "nasz" Wloch Mauro (z którym jezdzilismy po Patagonii) również jedzie tego dnia do Uyuni!:) Spotkalismy go wraz z kilkoma jego znajomymi w dworcowej poczekalni przed odjazdem pociagu. To prawda, ze podroznicze szlaki przecinaja sie wiele razy! W naszej poprzedniej eskapadzie po Azji hitem był Szwajcar Lulu, którego wpierw spotkalismy gdzies w Mongolii, potem w Chendu w Chinach, potem w Lhasie na Tybecie i potem w Kathmandu w Nepalu...:) Pociag ruszyl punktualnie o 15.30. Turystow było znacznie wiecej niż rano!:) Troche malo miejsca na nogi, tylem do kierunku jazdy, jakis koszmarny koncert lokalnych grajkow i spiewakow w telewizji... No i problem wysokosci robil sie coraz powazniejszy. Narastajace nudnosci, kosmiczny bol glowy, totalny brak energii. Ale nie mielismy wyjscia. Sami wymyslelismy sobie taka podroz... Ledwo zywi jechalismy pociagiem po boliwijskiej ziemi. Za oknami troche tybetanskie i troche mongolskie klimaty. Duzo przestrzeni, gory, rowniny, sucho. I ludzie:) Po zmroku usilowalismy troche zasnac, ale niewygoda, zmeczenie i wysokosc zrobily swoje. Nie było najmniejszych szans na sen. A do tego martwilismy sie tym, co nas niebawem czekalo. Mielismy wysiasc w srodku nocy, w nowym miejscu, gdzies w srodku pustyni i szukac noclegu. Mielismy wysiasc w Uyuni - miejscu, o którym od dawna marzylismy!:))