Strasznie dobrze nam sie w PM mieszkalo... Rzecz jasna był klopot, żeby sie stamtad ruszyc. Tym bardziej, ze - z racji drastycznego ciecia kosztow wszelkich - zadecydowalismy o jezdzie do Buenos Aires (BsAs) autostopem... Nie mielismy pojecia, jak to pojdzie, ale dopóki sie nie sprobuje, to sie nie wie...
Z hostelu El Gualicho wyszlismy pozno. No bo to jeszcze trzeba zrobic kanapki, wyplacic pieniadze, przygotowac kawe w termos itd. Po 45minutach dosc meczacego "spacerku" doszlismy w dogodne miejsce - skrzyzowanie drog wylotowych z miasteczka. Ruch był dosc mizerny, a jak już cos jechalo, to albo nie mialo miejsca, albo cos tam do nas kiwalo, ale brac nie chcialo... Zaczelismy sie zastanawiac, czy Argentyna to kraj, w którym stopem da sie jezdzic. Ale da sie!:) Nie czekalismy wcale dlugo. Zatrzymala sie wielka ciezarowka. Może nas zabrac do Mar del Plata! Rewelacja! Bo stamtad już tylko 400km do BsAs! Ignacio - tak miał na imie "nasz" kierowca oznajmil, ze na miejsce powinnismy dojechac za około 10godzin. No! To już było wrecz doskonale! Ruszylismy w droge razem z 25 tonami rybek na pace:)Jednak nie okazalo sie to takie proste. Ignacio to czlowiek, ktory nie bardzo lubil sie spieszyc... Kilka razy zatrzymywalismy sie na mate (jerba mate - to taka specyficzna herbatka, ktora popija sie często, wg specjalnego rytualu, w specjalnym naczynku i specjalne przyrzadzona - my tez mamy takie cos i tez popijamy!!!:)), zatrzymywalismy sie na poboczach, bo akurat z kims tam sie miał spotkac, potem prysznic na stacji benzynowej, w miedzyczasie dluga przerwa na obiad... A my grzecznie siedzielismy w jego ciezarowce powoli tracac nadzieje na szybkie dotarcie do Mar del Plata... Gosciu był dosyc dziwny, oczywiście nie mowil po angielsku, wiec kontakt mielismy utrudniony, po drodze wcinal liscie koki...:) Zdarzalo sie, ze na postojach zapominal o swoich rybkach wylaczajac im agregat chlodniczy razem z silnikiem, a te zaczynaly natychmiast sie rozmrazac...:) Ale powoli brnelismy kilometr za kilometrem do przodu. Obrazki za oknem ulegly znacznej zmianie. Widac było, ze definitywnie wyjechalismy z Patagonii. Drzewa, pola uprawne, normalnej wielkosci pastwiska, wiecej miejscowosci, wiekszy ruch na drogach, wiecej drog!:) Po zmroku zatrzymalismy sie jeszcze kilka razy i wciaz byliśmy baaardzo daleko do celu. W koncu Ignacio zaczal cos tam gawedzic o czasie, a kiedy sie dogadalismy, ze mamy go pod dostatkiem, to zjechal na pobocze i ulozyl sie do snu na swojej kozetce. No to klops. Wiedzielismy, ze jak tak dalej pojdzie, to możemy mieć klopot z dotarciem do BsAs... Ale nie mielismy wyjscia, jakims cudem udalo sie przyjac sypialne pozycje i do godziny 8 rano spalismy jak zabici:) Po porannym sniadanku (ciastka i mate) jechalismy już troche lepiej. Zaraz po 10 dotarlismy do Tres Aroyos. Tam było odbicie drogi krajowej nr 3 i po konsultacjach stwierdzilismy, ze to lepsze miejsce na dojechanie do stolicy. Podziekowalismy Ignacio za ostatnie 22 godziny spedzone razem, na stacjo benzynowej kupilismy cos do jedzenia, nowa kawa w termos i moglismy lapac dalej! Troche niepokoila nas pogoda, bo zachmurzylo sie bardzo i nawet zaczynalo papadywac. A tego nie lubimy najbardziej. Cale szczescie na obawach sie skonczylo. Po godzinie jechalismy z szalonym "dziadkiem" ktory 100km zrobil może w 40 minut... Zostawil nas w jeszcze dogodniejszym miejscu. I lapalismy dalej.
Ledwo zdarzylismy zjesc kanapki i zatrzymalo sie cos. To chyba było auto, ale do tej pory nie jestesmy tak na 100% pewni... Mialo 4 kola i dach. Ale nie mialo koloru, tylko milion polatanych miejsc, bez lusterek, z elementami czegos, co było kiedys nadwoziem pomocowanymi byle jak, wszystko trzymalo sie ledwo kupy. Ale mlody chlopak jechal do BsAs! Dobra! Troche balismy sie o nasze bezpieczenstwo, ale jechalismy... Czlowiek może 24 lata, okropna i glosna muzyka, ale bardzo dobry sprzet z poteznymi glosnikami, plecaki w srodku, bo bagaznik sie nie otwieral, wiec zero miejsca... Jak zaczal padac deszcz, to probowal wlaczyc wycieraczki... Nie dosyc, ze dzialaly tak, jakby nie chcialy, to szyby parowaly okropnie. Oczywiście nie dzialaly wentylatory... Dosyc kiepsko czulismy sie w momentach, kiedy jechalismy może 130km/h (nie wiem dokladnie, bo predkosciomierz nie dzialal..), padal deszcz, wycieraczki nie wyrabialy, przez zaparowane szyby nic nie było widac, oczy oslepialy swiatla samochodow jadacych z przeciwka, ostry zakret, a czlowiek w jednej rece trzyma papierosa, a w drugiej telefon z pisanym wlasnie esemesem... Ale nie to było najgorsze. Chyba ze 3 razy zatrzymywalismy sie na poboczu. Za pierwszym razem czyscil tylko filtr paliwa. Za drugim cos tam było nie tak i po otwarciu maski wyrwal jakis element razem z przewodami i rurkami... Zrozumielismy z jego tlumaczen (musial cos powiedziec, bo pewnie mielismy dosyc zdziwione miny...), ze to cos nie było potrzebne... Potem zaczelo cos dosyc mocno stukac przy tylnym kole. Przejechalismy może 50km i w koncu zdecydowal sie, żeby zjechac na pobocze po raz trzeci. I cale szczescie, bo odkrecalo mu sie kolo!!!! Byliśmy na skraju wytrzymalosci nerwowej. Podokrecal wszystko i jechalismy dalej. Jednak na zaledwie 100km przed BsAs musial sie poddac. To niby-auto zaczelo gasnac i charczec. Już nie dawalo rady. Wysiedlismy w jakims miasteczku. Zaczynalo robic sie niewesolo, bo wlasnie zapadl zmrok. Podreptalismy kawalek do przodu, znalezlismy miejsce przy stacji benzynowej. Ruch spory, pewnie 90% aut jechalo do BsAs, mielismy nadzieje, ze jednak sie uda! Ale stalismy już ladnych kilka chwil i nic... Było już zupelnie ciemno, a to zdecydowanie nie sluzy lapaniu stopa, poza tym wiedzielismy, ze gdyby nawet udalo nam sie do celu dotrzec, to w wielkim miescie będziemy bardzo pozno, a to już wcale wesole nie było... Tylko, ze nie bardzo mielismy pomysl, żeby robic cos innego. Lapalismy dalej. Nie wiedziec skad i jak, ale pojawil sie"nasz" wehikol!:) Przez tych kilkadziesiat minut czlowiek zdazyl być w warsztacie, gdzie troche podreperowali to cos. Przynajmniej na tyle, ze mogl jechac dalej! Komfort jazdy pozostawal jednak bez zmian, może tylko z ta roznica, ze już nie puszczal tak glosno muzyki:) No i to, ze jechalismy z nim dalej wcale nie oznaczalo, ze do San Telmo w BsAs tak latwo dojedziemy... Chlopak wczesniej nas pytal, dokad w BsAs chcemy dojechac. Powiedzielismy, ze tam i tam, on, ze OK. I nieslusznie zalozylismy, ze zna miasto i nas wyrzuci gdzies w cywilizowanych okolicach. A tu klops! Nie dosyc, ze kompletnie nie znal miasta, to jechal w zupelnie odlegle rejony metropolii! Nas sie pytal, gdzie jestesmy... Kurcze. Szybkie wygrzebywanie map i wszystkich posiadanych informacji. Goraczkowe rozgladanie sie dookoła i usilowanie odszukania sie na mapie... Było kiepsko. Prosilismy, żeby zapytal gdzies kogos o metro. Ale on nie wiedzial, co to jest metro! Tragedia! Koniec koncow wysadzil nas gdzies przy jednej z milona glownych ulic. Nie mielisimy pojecia gdzie jestesmy. Cudem jakims dziewczyna sprzedajaca kwiaty przy skrzyzowaniu wskazala nam droge do estacion de colectivo. Dobra. Jakas stacja, ale czego? To była podmiejska kolejka, a do interesujacego nas centrum mielismy jeszcze jakies 20km... Potem poszlo gladko. Kupilismy bilety (1,20AS), odczekalismy swoje, przesiadka na metro, potem drugie, potem spacer ciemnymi ulicami obcego miasta i po 22 znalezlismy sie docelowym hostelu... Ledwo zywi, zmeczeni, koszmarnie glodni dotarlismy do celu. Nie kupujac biletow na komfortowy autobus (a tylko takie w Agentynie jezdza!) z kawka, filmami i wygodnym fotelem idealnym do spania zaoszczedzilismy prawie 600AP! Warto było sie te dwa dni wymeczyc!:) Byliśmy w Buenos Aires!!