Po noclegu w przyjemnej hosteria chcielismy z Rio Gallegos ruszyc dalej. Wiedzielismy, ze przed nami calkiem spory kawalek (ponad 1200km) i nie będzie latwo. Planowalismy, żeby wystartowac kolo 9 rano, ale to nie było takie proste! Jak to w Patagonii czasami bywa zabraklo w miescie paliwa! Dostepne było tylko na jednej stacji beznzynowej. Kiedy zobaczylismy ogromna kolejke do dystrybutorow przypomnialy mi sie czasy PRL...:) Odstalismy swoje, potem musielismy jeszcze wymienic chilijskie peso na argentynskie i z miasta ruszalismy przed 11. Cale szczescie jechalo sie dobrze. Niebo zachmurzone, ale chmury było wysoko, wiec widocznosc idealna, a przynajmniej nie swiecilo slonce w oczka, sucha droga, niewielki ruch. Widoczki zza szyby typowe: gigantyczne pastwiska, czasami rowniny, czasami niewielkie wzniesienia, zajace, guanaco i strusie po bokach. No i znowu te oltarzyki. Ale dzieki zabranej do PN Ziemi Ognistej Argentynce wiemy na ich temat cos wiecej. Generalnie oltarzyki budowane sa dla kilku "swietych". To taki lokalny i na wpol poganski koloryt!:) Najwazniejsi to Difunta Correa i Guachito Gil. Pierwsza - kobieta uznawana przez Patagonczykow za niemal swieta. Dawno, dawno temu... (nie pamietam dokladnie!) poszla przez pustynie wraz ze swoim malenkim dzieckiem na ratunek swojemu mezowi, ktory gdzies tam wojowal. Ale na pustyni zabraklo jej wody i umarla. Po jakims czasie odnaleziono jej cialo i przy nim jej dziecko. Przezylo, bo pilo mleko matki, ktore wciaz sie pojawialo w jej piersiach. Lokalni lodzie uznaja to za cud i maja wielka czesc dla Difunty. Buduja dla niej oltarzyki i ustawiaja przy nich butelki po wodzie... I Guachito Gil. To taki ichniejszy Robin Hood (jak to zostalo już na Geoblogu zaznaczone przez Michala W.). Jego oltarzyki często ozdobione sa czerwonymi flagami i proporcami.
Po ponad 14 godzinach dojechalismy do Puerto Madryn (PM). Odszukalismy "nasz" hostel, cale szczesnie czynny 24H!, i kolo godziny 2 lezelismy już w lozeczkach!:)
Niestety nie moglismy zbyt dlugo sie wylegiwac, bo 9 rano zarzadzilsimy pobudke. Pamietacie, jak chcielismy wczesniej zobaczyc wieloryby i nam sie nie udalo? Mielismy do dyspozycji jeszcze autko i chcielismy sprobowac zobaczyc te zwierzaki jeszcze raz. Sprawdzilismy wczesniej w internecie, ze przyplyw ma być o 10.30. Wszystko ukladalo sie idealnie. Szybkie sniadanko, kawa, piekna pogoda!!! Na punkt obserwacyjny przy Doradillo na Polwyspie Valdez dojechalismy po 10. Ale wielorybow jeszcze tego dnia nikt nie widzial...:( Za to wczoraj było ich 5 sztuk... Kurcze! Mamy na nie pecha. Ale nie mielismy i tak nic innego do roboty. Rozsiadlismy sie na laweczce i gapilismy sie w zatoke. I cos sie pojawilo! Wcale sie nie chwalac:) znowu pierwszy cos zauwazylem. Danusia pobiegla po druga lornetke (w punkcie obserwacyjnym powiedzieli, ze to nie wieloryb, tylko fale...) A ja caly czas obserwowalem miejsce, w którym wczesniej pojawil sie rozbrysk wody. Jakby duzy plusk... I cierpliwe czekanie oplacilo sie! To był wieloryb!!!:))) Po chwili już nikt nie miał watpliwosci. Był bardzo daleko, blisko brzegu po drugiej stronie zatoki, ale na 100% to wieloryb! Od czasu do czasu pojawialo sie jego olbrzymie cialo i fontanna wody! Jaki czad... Nasz pierwszy wieloryb! Tylko troche nas denerwowalo, ze caly czas jest daleko od nas i caly czas w jednym miejscu. Szybka decyzja - jedziemy do niego! Popedzilismy kilka kilometrow dalej. Tak! Cudnie wygladajacy wieloryb! Nawet jego ogromny ogon wystajacy z wody... Ale moglismy być jeszcze blizej niego. Znowu auto, jakies bezdroza, tumany kurzu. Ale warto bylo.!!!! Pusta i kamienista plaza. Blekitna woda, slonce nad nami. I jakies 15-20 metrow(!!!) od brzegu dwa potezne wieloryby plawiace sie w cieplej wodzie... To było tak niesamowite przezycie, ze autentycznie trudno mi o tym pisac... Nie jakas koszmarnie droga wycieczka w dzikie miejsca, jakas wyprawa lodzia ekspedyjna, tylko zwykla plaza, zwykly dzien, bardzo blisko miasteczka... Dwa ogromne zwierzaki baraszkujace tuz kolo nas! A one naprawde baraszkowaly! Plywaly caly czas w jednym miejscu, krecily sie dookoła, kladly na grzbiecie, pokazujac ogromny bialy brzuch, leniwie machaly pletwami, wypuszczaly fontanny wody... Bajecznie! Az nas kusilo, żeby wejsc do wody i ich dotknac...:)) Tylko - jak sie okazalo - to były dwa bardzo, ale to bardzo zlosliwe wieloryby. No bo jak można przez 3 godziny nie pokazac ani razu ogona? Ano można... Pokazywaly nam sie ze wszystkich stron, we wszystkich możliwych pozycjach, ale tylko nie ogony... Paskudy!:)
Zmeczenie i glod zmusily nas do powrotu do PM. Jeszcze kilka razy z samochodu wiedzielismy kolejne wieloryby plywajace po zatoce! Robia niesamowite wrazenie... Warto było do PM wracac i sprobowac jeszcze raz wycieczki na Polwysep Valdez!:)
Wieczorem oddalismy auto, zrobilismy zakupy na obiad. Udalo nam sie przyrzadzic pyszny gulasz na zakonczenie jednego z najcudowniejszych fragmentow naszej podrozy!
Przed nami 3 i ostatnia noc w PM. Mauro już dzisiaj wyjezdza w polnocno-zachodnie rejony Argentyny. My chcemy sie ruszyc jutro rano. Nie wiemy jeszcze dokladnie jak i gdzie. Myslimy i kombinujemy. Patagonia troche nas kosztowala i dosyc mocno uszczuplila i tak mizerny budzet (ale zdecydowanie warto było!!!!), a do tego strasznie kiepski kurs dolara zmusza nas do weryfikacji planow... Troche sie obawiamy najblizszej przyszlosci, ale jakos to będzie!