Nie było latwo... Oblodzona szosa wygladala okropnie. Ale po kilku minutach, kiedy nasze oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, za majaczacym w oddali pasmem gor pojawila sie jasniejsza poswiata. Wiedzielismy, ze to swiatla miasta. A jedyne miasto w tej okolicy to USHUAIA! Jak zahipnotyzowani wsiedlismy do auta, wlaczylismy swiatla i silnik i maksymalnie skoncentrowani ruszylismy do przodu. 10-15 km/h maksymalnie. Bardzo ostroznie i bardzo powoli. Ale wiedzielismy, ze z kazda minuta jestesmy troche blizej konca swiata i troche nizej od przeleczy. Może te lod sie skonczy? I cale szczescie sie skonczyl!:) Może po 10-20 minutach moglismy zaczac troche normalniej jechac. A po godzinie zobaczylismy autentyczny cud swiata... Przed nami, troche w dole, rozlegla panorama oswietlonego miasta, zatoki i najblizszych wysepek... Dotarlismy do Ushuaia!!! Byliśmy na Koncu Swiata!!!! Znowu cos nas chwycilo za gardla.... Zjechalismy na pobocze i ladnych kilka minut kontemplowalismy ten niesamowity widok... Troche szkoda, ze nie mamy fotek, ale wtedy, o 3 nad ranem, po 16 godzinach jazdy, nikt nie myslal o robieniu zdjec. Byliśmy skrajnie zmeczeni, ale tez szczesliwi do granic mozliwosci!!
Oczywiście nie udalo nam sie w nocy znalezc noclegu, wiec na parkingu przy jednej ze stacji benzynowych dotrwalismy jakos do rana. A na Poludniu rano zaczyna sie niestety dosyc pozno... Wschod Slonca po godzinie 9, a zachod kolo 17... Dzien jest baaardzo krotki. Potem poszlo już gladko. Bardzo przyjemny hostel Torre del Sur z fantastycznym widokiem z okna, mila atmosfera, kuchnia, internet itd. Nocleg kosztowal 45 AP w 3-osobowym pokoju. Zjedlismy sniadanie i poszlismy spac:)
Ale byliśmy w Ushuaia! Caly czas nie moglismy w to uwierzyc...:)) A jednak!!:)
Pierwszego dnia tylko krotki rekonesans po okolicy, zakupy, informacja turystyczna (gadajaca po angielsku!). Znowu mielismy sporo szczescia. Generalnie o tej porze roku bez przerwy pada, silny wiatr, niskie chmury i bardzo zimno. A co my mielismy? Blekitne niebo, pelne slonce, cudne widoki dookoła i nawet nie było az tak zimno!!!!:))) Miasteczko samo w sobie urocze. Zadbane uliczki, sporo knajpek i sklepikow ustawionych pod turystow. Pewnie w szczycie sezonu jest w tu okropnie, ale teraz było kapitalnie! Ale przede wszystkim dwie jeszcze rzeczy: rewelacyjna okolica - z pieknymi, wysokimi gorami dookoła, zatoka, czysta woda, pachnace powietrze... I druga rzecz: byliśmy na koncu swiata. Swiadomosc tego miejsca elektryzowala nas niesamowicie...:)
Jako ze byliśmy szczesliwymi posiadaczami samochodu moglismy drugiego dnia pojechac do Parku Narodowego Ziemi Ognistej! Fajnie brzmi, nie? Kapitalna wycieczka! Po drodze zgarnelismy jeszcze Holendra i Argentynke (zalapala sie tez na kurs powrotny), wiec w aucie było dosc miedzynarodowo:) Zaledwie 20km poza miasteczkiem, z pieknymi widokami, skaczacymi zajaczkami, lisami, dzikimi konmi, bobrami (ale nie udalo nam sie ich zobaczyc) w nieskazitelnie czystym otoczeniu... Poszlismy na kilka krotkich spacerow, cieszylismy oczy i nozdrza, chlonelismy to wszystko, co było dookoła nas calym cialem...! Rewelacja! Po powrocie do U cala nasza trojka stwierdzila solidarnie, ze trzeba to wszystko uczcic! Dowiedzielismy sie o sympatycznej knajpce z dobrym piwem, no i... Dalej nie pamietam!:)))
Dalismy sobie jeszcze jeden dzien na celebrowanie Ziemi Ognistej (pomijam fakt, ze mielismy kaca...:)). Czas spedzilismy milo i leniwie. Tego nam było trzeba! W hostelu poznalismy parke z Grecji, ktora podrozuje samochodem ekspedycyjnym. Fantastyczna sprawa i kapitalni ludzie. Zamarzylo nam sie znowu, aby kiedy ruszyc na szlak w ten wlasnie sposób... Eh, ale do tego trzeba mieć bardzo bogatego wujka:) Grecy swietni - ruszyli 3 lata temu, odwiedzili ponad 60 panstw i przejechali ponad 150 tysiecy kilometrow!:)
Z Ushuaia ruszylismy sie w niedziele rano. Ciezko było wyjechac, ale co zrobic... Tym razem droga przez przelecz była już lepsza. Tylko w jednym miejscu natrafilismy na oblodzony kawalek szosy. Ale Mauro dzielnie wyprowadzil auto z poslizgu i moglismy jechac dalej. Po drodze mineli nas Grecy, którzy w ich terenowym aucie znacznie lepiej sobie radzili na bezasfaltowych traktach. A takich w Ameryce Poludniowej nie brakuje... Momentami było naprawde kiepsko, bo na gruntowej drodze, czasami mocno rozjechanej przez ciezarowki, pojawily sie kosmicznie glebokie koleiny i mielismy spory problem, żeby naszym malym autem posuwac sie do przodu. A do tego jechalismy prosto pod slonce, ktore skutecznie oslepialo i mocno utrudnialo nam zycie...
Potem spotkalismy sie z Grekami przy przeprawie promowej przez Ciesnine Magellana (opuscilismy Ziemie Ognista....) i dalej jechalismy praktycznie razem. Tego dnia chcielismy dotrzec do Rio Gallegos i znalezc tam jakis nocleg...