Przed nami bylo Ushuaia! Jedno z moich najwiekszych podrozniczych marzen. Podobnie jak po Alice Springs, tak i po Ushuaia (U) w sumie niczego spektakularnego nie oczekiwalismy, ale sam fakt, ze to najbardziej na poludnie naszego Globu wysuniete miasto...!:) No i absolutny koniec swiata!:) Wiedzielismy, ze do U nie mamy szans dojechac za jednym podejsciem. Od PN to bylo prawie 900km, a po drodze jeszcze prom przez Ciesnine Magellana i ponad 100km gruntowej drogi. Wiec z zupelnym spokojem wygrzebalismy sie spod sterty kocy i kocykow kolo 9. Zanim zjedlismy sniadanie, spakowalismy nasze tobolki - zrobilo sie po 11. I ruszylismy. Na poczatku padalo, ale po jakims czasie nawet sie rozpogodzilo. Problemem byl silny wiatr, ktory dosyc mocno rzucal naszym nieduzym autkiem. Ale jakos do przodu jechalismy!:)
Po paru godzinach dotarlismy do Punta Delgada. Stad mielismy promem przeplynac na Ziemie Ognista!!! Jaki czad...Ziemia Ognista!:) Ale to nie bylo takie latwe. Przed przeprawa promowa ustawil sie spory "ogonek" samochodow osobowych i ciezarowek. Naprawde spory... Nie wiedzielismy co sie dzieje, poszlismy zasiegnac jezyka. I co? Promy nie plywaja! Bo za bardzo dmucha... Kurcze. A byliśmy tak blisko Terra del Fuego! Nie mielismy specjalnie pomyslu na nasza najblizsza przyszlosc i pozostalo nam jedynie czekanie. Cale szczescie mielismy sporo paliwa (wiec moglismy dogrzac autko) i zapasy jedzenia:) Moglismy czekac! Jednak nie musielismy zbyt dlugo. Po jakies godzince cos sie ruszylo. Mielismy znowu szczescie, ze do pierwszego promu, jaki zdecydowal sie na przeprawe przez slynna ciesnine, pakowali auta osobowe. Zalapalismy sie jako jedni z ostatnich, ale plynelismy! Dookoła nas wody ciesniny Magellana, a przed nami Ziemia Ognista... Nie wiem czy gesia skorka pojawila sie z zimna czy z podniecenia...!:) Pierwsze zetkniecie kol samochodu z tym niedostepnym - do tej pory! - skrawkiem ziemi było niesamowite... Eh!:))) Jakos tak dobrze mi sie jechalo, ze Mauro nie miał szans na trzymanie kierownicy:) Pomimo, ze w drodze byliśmy już ladnych pare godzin chcielismy jechac dalej. Uzgodnilismy, ze do granicy, a potem zobaczymy. Mijane krajobrazy podobne do patagonskich: przestrzenie niczego, gory, ganuaco, strusie, zajace:) Ostatnie ponad 100km gruntowej drogi było dosyc wyczerpujace, ale bez klopotu dojechalismy do San Sebastian. To przygraniczna osada w ktorej chcielismy zatrzymac sie na noc. Dochodzila już 22 i w samochodzie siedzielismy prawie 11 godzin... Ale ceny noclegow były koszmarne (15.000CHP) i zdecydowalismy, ze jedziemy dalej... Dobra! Przekroczylismy granice i dojechalismy do Rio Grande. To był już srodek nocy, bo przesunelismy zegarki o godzine (nie w te strone co trzeba....) Kurcze, ale jakos tak dobrze sie jechalo...:) Chyba podswiadomie czulem, ze MUSZE do Ushuaia dojechac. Byliśmy już tak blisko. Znowu krotka debata i jednoglosna decyzja: jedziemy do U! Mauro chcial mnie zmienic, ale nie dalem mu szansy. Szacowalismy, ze do miasta powinnismy dojechac kolo 2 w nocy... Miałem nadzieje, ze jakos to przezyje. Tylko nie moglismy przewidziec, tego co nas czekalo. Zaraz za przelecza, zaledwie 40km przed Ushuaia musielismy sie poddac. Na posterunku policji za Rio Grande ostrzegali nas, ze może być oblodzona droga do U. Ale do tej pory jechalo sie genialnie i nic nie wskazywalo na to, ze pojawi sie takie cos! Jednolita, cienka warstwa lodu na szosie!!!! Usilowalem jechac na 2 biegu jakies 10-15km/h ale i tak sie nie dalo. Poza tym takim tempem do miasta bysmy dotarli (o ile bysmy dotarli...) po 2-3 godzinach... Nie mielsimy wyjscia. Zero panowania nad samochodem... Ledwo udalo sie zaparkowac auto na poboczu, gdzies w gorach, tuz przed koncem swiata, w srodku nocy... Wylaczylismy silnik i swiatla. Dookoła atramentowa noc, miliony gwiazd nad nami, absolutna cisza... Szybko zaczelo robic sie koszmarnie zimno...