I pogoda była jednak problemem...
Z El Calafate wystartowalismy dosyc pozno. Znowu trudno nam było sie ruszyc, bo miejsce bardzo symatyczne. Ale trzeba było. Mauro prowadzil auto, wiec tym razem moglismy sysic oczeta widokami zza szyby. Pogoda była jeszcze w porzadku i pieknie prezentowaly sie na horyzoncie dlugie lancuchy osniezonych gor i...flamingi! Pieknie! Droga do Puerto Natales nie była dluga. Może po 5 godzinach przekroczylismy granice (znowu zabrali nam pyszne jablka, znowu papierki, znowu Danusi kiepsko wbili pieczatki... - a musi uwazac, bo nie zostalo jej za wiele miejsca w paszporcie). Ledwo wjechalismy do Chile, to popsula sie pogoda. Geste chmury, zero widoczkow, a po wjezdzie do Puerto Natales (PN) zaczelo padac (ledwo nam sie udalo - przez jakas szparke w chmurach - zobaczyc majaczacy w oddali masyw Paine). No pieknie... A nastepnego dnia chcielismy pojechac do Parku Narodowego Torres del Paine... W PN mielismy zalatwionego hosta z Couch Surfing. Miejsce okazalo sie dziwne. Rezolutna i liczna rodzinka - 6 osob. Dom dosyc zaniedbany i od dawna nie sprzatany. Psy i koty wszedzie lazace, wszedzie jakies szpargaly. Zimno, popsute spluczki w toaletach, w kuchni goraca woda, zimna w lazience... Od frontu niby jakas restauracyjka z barem, ale jakas taka troche mordownia i bez klientow... Rodzina może i sympatyczna, ale gadajaca tylko po hiszpansku, wiec mielismy spory problem komunikacyjny. Sytuacje ratowal nasz Wloch, którego często wykorzystywalismy...:) Jakos tak srednio nam sie podobalo. Ale co zrobic. Jedyna interesujaca rzecza, jaka udalo nam sie u nich zauwazyc, to potezna kosc wieloryba wazaca chyba ze 4kg, a to był tylko jeden fragmencik kregoslupa...
Wiedzielismy, ze nie chemy u nich zbyt dlugo siedziec i padlo na to, ze do Torres del Paine jedziemy jutro. Sprawdzilismy prognozy pogody - to miał być najgorszy dzien... Kiszka. Po nocce w malym, koszmarnie zimnym i bezokiennym pokoiku zapakowalismy kanapki na droge i pojechalismy do Torresow. Jak ruszalismy z PN to oczywiście padalo. Bo po co inaczej... Jednak znowu zdarzyl sie cud. Po 2 godzinach zaczelo sie wypogadzac! Nawet pojawilo sie blekitne niebo i slonce nad nami!:) Tego sie nikt nie spodziewal! Totalnie wytrzesieni po 3 godzinnej jezdzie gruntowa droga i placac 8000 CHP za bilet wstepu do Parku dotarlismy do Salto Grande - miejsca, skad chcielismy ruszyc na krotki spacer do jednego z punktow widokowych. Wiedzielismy, ze będzie rewelacyjnie, bo juz z samochodu widzielismy slynne wieze w calej okazalosci! Ale nie tylko szczyty Paine zaslugiwaly na uwage. Cala okolica przepiekna! Trafilismy tam stosunkowo pozno, ale jeszcze na drzewach widac było kolorowe liscie, niesamowite doliny z ogromnymi jeziorami, dookoła gory... Cos fantastycznego! I do tego ta pogoda! Mielismy takiego fuksa, ze az sie nie chce wierzyc...:) Ale wracajac do Torresow. W drodze na punkt widokowy minelismy przeurocze stadko guanaco. Zwierzaki wrecz ustawialy sie do fotografii!:) Po kilku minutach dotarlismy do groznie huczacego wodospadu przy Lago Nordenskjold. Bajecznie! Ale najlepsze wciaz na nas czekalo. Torres del Paine były coraz blizej! Zza kazdego pokonywanego wzniesienia wygladaly coraz piekniej! W koncu dotarlismy do Mirador Cuernos! Przed nami spokojna tafla jeziora, po lewej Cerro Paine Grande, a na wprost przed nami One!:) Torres del Paine z najbardziej charakterystycznymi "dwiema wiezami"! Siedzielismy na punkcie widokowym ladnych kilkadziesiat minut. Nie moglismy uwierzyc, ze tu jestesmy, ze widzimy Torresy przed soba, ze jest taka pogoda! Same szczyty spowite były chmurami, ale dookoła swiecilo slonce:) Niesamowite... Udalo sie! Znowu!:))
Wracajac do PN zauwazylismy, ze cale pasmo gor chowa sie w gestej, granatowej zaslonie. Trafilismy w najlepszy z możliwych momentow, żeby być wlasnie tam, wlasnie w tym czasie!
W PN padalo już na dobre. Rodzina z CS przygotowala pyszny obiad (smazony losos, puree ziemniaczane, salata i ichniejsze chlebki), wypilismy cos orzezwiajacego i do zimnych lozek!