To chyba glupota w czystej postaci, ale jestesmy u wrot Patagonii...:)
Z Stgo nie moglismy wyjechac. Ciagle pojawialy sie nowe rzeczy do zalatwienia na naszej liscie zadan... Bilety autobusowe do Puerto Montt (PM) mielismy kupione już wczesniej, wiec przyjemniej z tym nie było problemow. Po podwojnym obiedzie (my zrobilismy pyszna samazona rybke, a Yercko warzywna zupe) musielismy sie jakos spakowac i ruszyc nasze tylki. Metrem dojechalismy do dworca Alameda, potwierdzilismy stanowisko odjazdu autobusu. W Stgo autobusy były bardzo dobrze zorganizowane. Spory terminal, dosc czytelne informacje. Trzeba sie tylko przed podroza zdecydowac jakimi liniami chce sie jechac. Nie ma jednej firmy przewozowej tylko kilkadziesiat i w zwiazku z tym nie ma jednego, spojnego rozkladu jazdy. Można albo wczesniej zasiegnac informacji, albo chodzic od okienka do okienka i pytac o najlepsze ceny. My wybralismy Tur-Bus, ale jest jeszcze bardzo popularny Pullmann. Na Tur-Bus padlo z tego powodu, ze ta firma miala bardzo czytelna stronke internetowa i moglismy sie wszystkiego wczesniej dowiedziec, a ceny przejazdow były praktycznie takie same u wszystkich przewoznikow. Można rzecz jasna czasami trafic cos szczególnie taniego, ale do tego trzeba znac hiszpanski...
Dobra. Ulokowalismy sie w autobusie z siedzeniami semi-cama (bardzo mocno rozkladane fotele z podporkami pod nogi - można jeszcze jezdzic salon-cama czyli lezanki i clasico - normalne fotele) i z biletami za 12.200 peso (24$) ruszylismy na poludnie. Jakies 1200 km po szerokich, w wiekszosci nawet oswietlonych autostradach pokonalismy w 13 godzin, wiec czas bardzo pozytywy. W autobusie pelen spokoj (gdyby nie pewna dosc pokaznych rozmiarow i bardzo glosno zachowujaca sie nastolatka, ktora usiadla zaraz za nami... Myslelismy, ze ja udusimy poduszka). Nawet wygodnie, można sie było wyspac, na pokladzie kibelek, kocyki itd.:) Do PM dotarlismy jakos przed 8 rano. Nie mielismy zaklepanego noclegu, wiec postanowilismy sprobowac pojsc do kosciola i zapytac o mozliwosc zakwaterowania. A jako ze była to niedziela, to wszystko skladalo sie idealnie. Spacerkiem dotarlismy do centrum, odnalezlismy katedre i poczekalismy 20 minut na rozpoczecie Mszy sw. Mielismy szczescie, bo była akurat o 8.30. Nie mielismy pojecia kiedy by była nastepna. Msza niestety bardzo smetna. Niezbyt duzo ludzi w kosciele, spiewy prawie pogrzebowe (a to jest przeciez okres wielkanocny! - powinno być wesolo i radosnie!), ksiadz zupelnie bez ikry... Zupelnie inaczej było w Wietnamie, a nawet w NZ. Dotrwalismy jednak jakos do konca Eucharystii. Ale jakos tak sie nieswojo zrobilo, ksiadz wygladal na zupelnie nie znajacego innego jezyka i opanowani strachem z kosciola ucieklismy nie pytajac o nocleg... Sieroty z nas i tyle. Trudno. Podreptalismy przez wymarle miasteczko z powrotem w kierunku dworca autobusowego. Na ulicach pusto, wszystko pozamykane, zero ludzi, tylko petajace sie po smietnikach psy. Cala masa sklepikow, restauracyjek, kafejek, hoteli i prywatnych kwater - ale wszystko nieczynne... Staralismy sie poszukac jakis nocleg polegajac na genialnym przewodniku, ale zupelnie nic z tego nie wyszlo (albo takich hostelikow już nie było, albo zmienily nazwe i były kosmicznie drogie, albo były zamkniete). Wrocilismy na dworzec, wypilismy kawe. Szybko odnalezli nas "lapacze" i zdecydowalismy sie na nocleg w najblizszej okolicy za 10.000 peso pokoj. Miejsce okazalo sie calkiem sympatyczne. Spory dom, kilka pokoi do wynajecia, duza rodzina. Na poczatku czulismy sie dosc dziwnie, bo takie hostale funkcjonuja raczej na zasadach kwater prywatnych, a nie hoteli i wszystko jest wspolne: z tych samych lazienek, kuchni, lodowki czy tarasu korzystaja także domownicy. A z racji bariery jezykowej mielismy z nimi dosc kiepski kontakt wiec raczej staralismy sie tego kontaktu nie szukac i wszystko wyszlo idealnie:) Jednak troche niepokojacy jest fakt, ze znowu dostalismy pokoj bez okien (ale spalo sie genialnie!!:-)) i zastanawiamy sie, czy to nie będzie w Ameryce Poludniowej czestsze zjawisko. Nawet jeśli - postaramy sie przezyc!:)
W PM nic szczegolnego nie było. Zasadniczy powod dotarcia w to miejsce był jeden. Z PM mielismy ruszac statkiem w glab Patagonii. Już byliśmy na jej polnocnym skraju i lechtalo nas to bardzo sympatycznie, a niebawem mielismy sie znalezc jeszcze nizej...!:)) Przed wyplynieciem mielismy 3 dni zapasu. Pokrecilismy sie po miasteczku, odwiedzilismy czesc zwana Angelmo z ciekawa zabudowa, portem i targiem rybnym i koszmarnie drogimi restauracyjkami, pojechalismy tez lokalnym busikiem (700peso) do pobliskiego Puerto Varas z nadzieja, ze uda nam sie zobaczyc osniezony wierzcholek wulkanu Osorno. Ale.. No wlasnie. Jestesmy tu pod koniec kwietnia. Poza sezonem. Niby dobrze, bo może troche taniej. Ale za to koszmarna pogoda! Robi sie już zimno, zero slonca, zachmurzone niebo i sporo deszczow. Caly czas mamy powazne watpliwosci, czy dobrze zrobilismy obierajac ten kierunek. A nawet jestesmy przekonani, ze to był blad - i to spory - ale nie mielismy wyjscia. Od samego poczatku wiedzielismy, ze do Patagonii trafimy w kiepskim okresie, ale z drugiej strony, ze prawdopodobnie nigdy tu już nie wrocimy. Nie martwimy sie o temperatury, tylko o deszcz i brak widokow... Osorno oczywiście (poza melenkim skrawkiem) nie widzielismy... Nie dawalismy za wygrana i czekalismy, az może zdarzy sie cud i chmury odslonia kawalek wulkanu. W trakcie czekania czas nam umilal bardzo wesoly i dobrze wychowany miejscowy piesek wzorowo aportujacy nawet spore kawalki drewnianego pomostu...:) A cud sie nie zdarzyl:( Miejscowosc tak czy siak bardzo interesujaca. Sporo sladow niemieckich osadnikow (tak ich tutaj nazywaja, ale po II wojnie swiatowej to nie byli osadnicy tylko raczej uciekinierzy...) i niemieckiej kultury; architektura, knajpki, nazwy ulic. P.Varaz polozone jest w pieknej dolinie nad brzegiem ogromnego jeziora. W sezonie pewnie tetni zyciem, jednak teraz wygladalo to troche inaczej... a teraz za oknem leje... Sledzimy prognozy pogody i nie wyglada to najlepiej, ale tez nie beznadziejnie. Mamy nadzieje, ze gdzies sie pojawia dziury w niebie i odslonia nam patagonskie cuda natury. Dzisiaj wieczorem ruszamy do Puerto Aisen. Jedyny przewoznik Navimag oferuje calodobowy rejs do centrum Patagonii w cenach od 30.000 do 120.000 peso. Na te najtansze już sie nie zalapalismy, bo mielismy problem z zabukowaniem biletow przez internet, ale plyniemy za 33.000 (66$) w najprostszej kabinie 4-osobowej. Mamy nadzieje, ze jutro cos nam sie uda w szparach pomiedzy chmurami wypatrzyc...