Kylie i Brett zawiezli nas do szwagra Shanona w Victor Harbor (VH) - 50km od Second Valley. Wiec tek kawalek poszedl nam bardzo latwo:) U Craiga zameldowalismy sie kolo 10 rano. Musielismy chwilke na niego poczekac, potem jakas kawka, przepakowanie w maly plecaczek i ruszylismy na zwiadzanie VH. Nie wiem jak to jest, ale kazde nowe miejsce w Australii wydaje sie być jeszcze piekniejsze od poprzedniego! Sliczne, malutkie miasteczko, domki z ogrodkami, totalnie czysto, absolutnie spokojnie i przepiekna okolica z jeszcze piekniejszym wybrzezem. Spacerujac po VH byliśmy zauroczeni:) Rozgladalismy sie dookoła i kombinowalismy, gdzie by tu sobie kupic domek i zostac...
Ale glownym powodem przystanku w VH była Granit Island (Granitowa Wyspa), na ktorej ponoc bez problemu można wypatrzec male pingwinki. To najmniejszy na swiecie gatunek tych ptaszkow (do 40cm wysokosci) i zyje tylko na wybrzezach poludniowej Australii i w N.Zelandii. A ze do tej pory pingwinow (nawet takich malych) zywcem nie widzielismy, no to tez podniecenie spore. Granit Island polaczana jest ze stalym ladem dluga grobla, po ktorej można sie przejechac konnym tramwajem:) My oczywiście podreptalismy tam na wlasnych nogach...
W Centrum Informacyjnym dowiedzielismy sie, ze w ciagu dnia szanse na zobaczenie pingwinow sa bliskie zeru, wiec zdecydowalismy sie na wykupienie wieczornej przechadzki z przewodnikiem. Coz...będziemy musieli na wyspe wrocic:)A wyspa piekna! Skaliste wybrzeze, dookoła woda o soczystych kolorach, drzewa i krzewy o dziwnych ksztaltach. Wszystko pieknie tylko pingwinow nigdzie nie widac! Tak czy siak, prawie godzinnym spacerem po Granit Island byliśmy zachwyceni:)
Wrocilismy do Craiga, zjedlismy jakis tam makaron, wypilismy kawke, przygotowalismy sobie legowiska w pokoju dziennym na podlodze (wczesniej myslelismy o namiocie w ogrodku, ale bardzo wialo i podlo na opcje zostania w domu) i ruszylismy do miasta z powrotem. Z domu na wyspe było pewnie ze 3km, wiec było co dreptac. Po godzinie 20 uformowala sie grupa zwiedzajacych i z pania przewodnik uzbrojona w latarke z czerwonym swiatlem (zeby nie draznic pingwonow...) ruszylismy na ich poszukiwania. Tragedia... Kobieta fatalna, zupelnie ciemno, ledwo widzielismy 5-6 przestaszonych pingwinkow pochowanych w kamieniach kiepsko widocznych w przygasajacym swietle czerwonej latarki... Zdecydowanie nie była to udana wycieczka... Tym bardziej, ze Danusia miala (i nadal ma) problem z kupionymi w Nepalu butami i na nogach pojawily sie sporych rozmiarow odciski. Droga do domu Craiga była przez to dwa razy dluzsza.
Cale szczescie moglismy sie tej nocy wyspac do oporu i po solidnym sniadaniu ustawilismy sie z naszymi plecakami przy drodze wylotowej z VH. Na autostopowej kartce pojawil sie napis "Princes Hwy" - nazwa szosy, ktora miala nas doprowadzic do kolejnego przystanku...:)