Po smacznym sniadaniu w naszym hostelu Orange (tym razem smażę sobie gofry, co jest w USA całkiem popularna opcją), idziemy na pobliską stację kolejki. Bilety mamy juz wcześniej kupione on-line (trzeba zainstalować sobie appkę BART). Sprawnie docieramy na miejsce.
Lot do Londynu też przebiega zaskakująco dobrze, lecimy tymi samymi liniami British Airways, ale trafiają nam się miejsca przy wyjściach ewakuacyjnych, co oznacza sporo miejsca na nogi :-)
Przez tą zmianę czasu wcale nie chce mi się spać, więc cały czas oglądam filmy... Tomek rozsądnie zamyka oczy, bo jak wysiądziemy w Londynie, będzie godzina przedpołudniowa, bo zgubimy gdzieś noc...
Wszystko idzie dobrze, aż do ostatniego lotu z Londynu do Glasgow... Na wyświetlaczu pojawiają się wciąż to nowe informacje o opóźnieniu lotu, aż w końcu dochodzi do 2 godzin... Dla nas to katastrofa, oznacza to, że mamy bardzo małe szanse na dotarcie na ostatni prom na naszą wyspę Arran, co oznacza kolejną nockę gdzieś i konieczność szybkiej organizacji kogoś do opieki nad psami - aktualna opiekunka wyjechała rano, żeby zdążyć na samolot do Polski... Nie wiadomo nawet za bardzo, jaka jest przyczyna takiego opóźnienia, gadają coś tylko o bardzo dużym ruchu na lotnisku... Potem, już w samolocie, okazuje się, że czekają na inżyniera, żeby sprawdził silnik, bo coś tam nie gra... Kolejne minuty lecą. Już mamy prawie 3 godziny obsuwy. Rozdają wszystkim z łaski po mikrobuteleczce wody i mikroopakowaniu precelków. W końcu lecimy.
W Glasgow nerwówka, Tomek idzie od razu dogadywać taksówki na terminal promowy, a ja czekam na bagaże. Plecak pojawia się na taśmie dość szybko, za to na walizkę czekam i czekam... Już nawet taksówką nie damy rady :-( Dzwonię do pracy, że sie jutro tam nie pojawię. Obdzwaniamy przyjaciół, na szczęście zajmą się czworonogami. Tomek rezerwuje hotel i przechodzimy parę metrów do Holiday Inn Express - tu spędzimy nockę, która miała już być w domowych pieleszach...