Tym razem wyruszamy w naszą coroczną eskapadę o nietypowej porze roku: w środku lata. A to dlatego, że po pierwsze, lato jest najbardziej sprzyjającym terminem na zwiedzanie Norwegii, a po drugie w tym czasie łatwiej nam ogarnąć kogoś do opieki nad psami – wtedy, kiedy na naszej wyspie pogoda też jest zazwyczaj przyjemna :-)
O Lofotach marzyliśmy od dawna, a najbardziej Tomek. Ja miałam gdzieś Norwegię w planach na emeryturę, „bo blisko, to zawsze można skoczyć”. W pierwszej kolejności miały być Stany, planowane już przed lockdownem, ale postanowiliśmy jeszcze trochę poczekać, aż wszystko tam znormalnieje (głównie chodzi o ceny wynajmu aut i limity wejść w parkach narodowych).
To padło na Lofoty, a że stamtąd już nie tak daleko na Nordkapp („tylko” 731km), a mieliśmy 3 dni w zapasie, zanim dołączyła do nas moja siostra z mężem, to miało się również spełnić kolejne marzenie – stanąć na najbardziej wysuniętym na północ skrawku Europy kontynentalnej.
Z domu w Lamlash jak zwykle dojazd na prom autem, potem przeprawa do Ardrossan. Choć teoretycznie zdążylibyśmy na samolot Norwegian Airlines z Edynburga o 13.00, wyruszając promem o 7 rano, nie chcemy ryzykować i wyruszamy już dzień wcześniej. Śpimy w prywatnym pensjonacie w Ardrossan. Jest wyjątkowo parno i gorąco.