Witamy !!
Jesli sie troszke za nami steskniliscie, to bardzo dobrze!:)
Musze sobie przypomniec, na czym skonczylismy ostatnia relacje i zaraz wracam...
Juz jestem:)
Hmm... Wyruszamy na nasz urlop! I czas najwyzszy! Juz bylismy troche zmeczeni siedzeniem w miastach. Wpierw tydzien w Kalkucie, potem chyba 10 dni w Bangkoku... Dosyc tego!:)
W przeddzien wyjazdu przepakowalismy nasz ogromny bagaz. Sporo rzeczy zostawilismy w naszym GH. Wszystkie cieple ciuchy (a bylo tego sporo...), buty itd moglyzostac, bo nie przewidywalismy ich uzycia:) Zapakowalismy za to nasz nowy namiot, sprzet biwakowy, zapasy zywnosci. Strasznie ciezkie plecaki.... Rankem wyszlismy z hotelu, piechotka na przystanek autobusowy i podjechalismy niedaleko miejsca, gdzie powinien byc interesujacy nas dworzec autobusowy. Troche pokrecilismy sie po terenie i udalo nam sie go znalezs...:) Mielismy szczescie, bo autobus do Tratu (miasteczko nad wybrzezem) odjezdzal za kilkanascie minut. Super! Kupilismy bilety (220THB za odcinek 300km w klimatyzowanym, luksusowym autobusie) i po 5 godzinach wyladowalismy na miejscu.
Trat okazal sie malym, przyjemnym i klimatycznym miasteczkiem. Bardzo mielo! Szybko znalezlismy tani GH (100THB za noc), zjedlismy cos w restaueacyjce. W hotelikowej recepcji zebralismy potrzebne informacje, "zorganizowalismy" sobie mapke miasteczka:) Poznalismy tez pare Francuzow, ktorzy mieli podobne plany do naszych. Mieli informacje, ze gdzies w Tracie zyje sobie jakis facet, ktory jest kopalnia wiedzy o upatrzonej przez nas wyspie - Ko Kood. Poszlismy tam razem. Niestety - nikogo nie bylo w domu:) Przyslismy wiec tam jeszcze raz pozniej, ale - jak sie okazalo - zupelnie bez sensu... Facet okazal sie kolejnym naciagaczem nastawionym na turystow z grubym portfelem, a jak szybko zweszyl, ze my sie do takich nie zaliczamy, to praktycznie nas splawil. No i ..... mu w .....:)) Poradzimy sobie sami!
Jeszcze tego samego wieczora poszlismy do centrum zrobic jakies zakupy. No i zaczelo sie. Owocowe szalenstwo!! Kupilismy manga, papaje, ananasy, banany, mandarynki... Tak pysznych owocow w zyciu nie jedlismy! Doslownie sie nimi obzeralismy i bylo nam z tym dobrze!:)) Oczywiscie zrobilismy odpowiedni zapas na sniadanko:) Oprocz owocowych smakolykow kupilismy jeszcze podstawowy zestaw mlodego wedkarza, bo postanowilismy,. ze na wyspie sprobuje lapac rybki .... Plan super! Poszlismy do sklepu i udajac znawcoe wybralismy nasz ekwipunek, a facet za lada mial z nas swietny ubaw...:) Jak sie okazalo - calkiem slusznie!:)
Przespalismy nocke w GH i z samego rana zapakowalismy sie do auta, ktore nas zawiozlo na przystan.
Dalej Danusia:)))
No to jestesmy juz blisko naszej utesknionej palmiastej wysepki. Patrzymy troche przerazeni, jak na nasza mala lodke Tajowie laduja kolejne wory, kartony i zbiorniki wszystkiego co tylko wyspiarzom moze byc przydatne. Pomimo naszych obaw lodka dalej trzyma sie na wodzie. Mozna wsiadac. Po jakiejs pol godzince na twardych lawkach, przyjmujemy pozycje horyzontalne na karimatach. Orzezwiajacy wiaterek i jednostajnosc morskich widokow szybko sprawiaja, ze zapadamy w slodka drzemke.
Po okolo czterech godzinkach przybijamy do brzegu. Najpierw szybki motorowy rekonesans i decydujemy sie zostac w poblizu przystani. Idealna piaszczysta plaza wydajaca sie nie nalezec do nikogo, czysciutka cieplutka woda i palmy, palmy, palmy... Rozbijamy namiot tak, zeby byl cien od palm, ale nie pod nimi. Jak wyobraze sobie spadajacego na moj leb kokosa to juz wole nie ryzykowac. Do plazy sa dwa kroki. No, ale zeby nie bylo zbyt pieknie, na raj trzeba sobie troszke zapracowac(jak sie nie chce placic:-)). Wzdluz brzegu jest nieco smieci, ktore czym predzej zaczynamy usuwac, a dokladnie zbierac do rowniez znalezionych workow. Tomek wybiera sie do wioski na zakupy, a ja w tym czasie dokanczam dziela sprzatania tajskiej rajskiej plazy. Po jakims czasie pojawia sie pomocnik. Maly sympatyczny chlopczyk nieznajacy slowa po angielsku zaczyna niesmialo podrzucac a to buteleczke, a to papierek. Na moje wyrazne poparcie osmiela sie bardziej i zaczyna nawijac cos po swojemu, z czego ja z kolei nie rozumiem ani slowa. Grunt to znalezc wspolny jezyk, tym razem w postaci umilowania porzadku, a raczej zabijania czasu- w wydaniu chlopca. Powody tym razem nieistotne, wazne, ze praca idzie sprawniej. Jest strasznie goraco. Mam juz nieco dosyc tego szlachetnego zajecia, siadam by chwilke odpoczac. Chlopiec wyraznie nie ma jeszcze ochoty wracac do domu. Mysle intensywnie co by tu z nim zrobic i wpadam na genialny pomysl nauczenia go kilku pozytecznych slow po angielsku. Tak na marginesie to poziom znajomosci "cywilizowanego" jezyka na tej wyspie jest bliski zeru. Nurkuje wiec do namiotu po kawalek kartki i dlugopis, chlopiec zaglada mi ciekawsko przez ramie. Oglada lezacego w progu discmana. Odbieram mu grzecznie przedmiot i zamykam pospiesznie namiot. Lepiej, zeby za duzo nie ogladal. Zaczynamy zabawe- on rysuje mi na kartce jakies przedmioty typu kokos, drzewo, ptak, morze, a ja mu pisze i czytam. Wydaje sie byc bardzo zadowolony. Wraca Tomek. Mam juz troszke dosyc jego towarzystwa i mam nadzieje, ze teraz zostawi nas w spokoju. Niestety jestesmy dla niego zbyt duza rozrywka, zeby tak po prostu sobie odejsc. Tomek idzie sie wypluskac i przy okazji wypatroszyc swiezo zakupione rybki. Za chwilke wola mnie nieco poddenerwowany, czy wiem gdzie jest reszta ryb? Byly w woreczku na piasku. Szybka ocena sytuacji. Pewnie pies ukradl! Dla wyjasnienia- pies pojawil sie na "naszej" plazy razem z chlopcem. Na szczescie rybki szybko sie znajduja, ogoniasty winowajca przeciagnal worek tylko kilka metrow po piasku. Byloby juz po kolacji. Za chwile pojawia sie nastepny nasz sasiad- ojciec chlopca z...malpka na sznurku. Krotkie przywitanie i niezwykly dla nas duet zaczyna polowanie. Na kokosy oczywiscie. Malpka dokladnie wie co ma robic- szybko wspiac sie na wskazane drzewo, chwycic owoc, przekrecic go zdecydowanym ruchem i gotowe. Kokos z hukiem laduje na ziemi. I nastepny i nastepny. Z przyjemnoscia obserwuje malpia ekwilibrystyke na palmie. Zwierzak ma zdecydowanie najwiekszy problem z przejsciem z liscia na pien. Niezla zabawa. Przypominam sobie o chlopcu. Wydaje sie byc zajety swoimi sprawami. Czas na popoludniowa kawke. Chlopiec preferuje bulke, czestujemy go oczywiscie. Patrze na Tomka. Cos z nim nie tak. Niezle sie przypiekl przez ta chwile w wodzie! Nurkuje ponownie w namiocie tym razem po krem na slonce i ponownie chlopiec jest tuz za mna. Wychodze z namiotu. Gdzie jest chlopiec? Jakby nigdy nic zaczyna maszerowac wzdluz brzegu. Cos mi nie gra. Szybko przypominam sobie o discmanie. Pytam Tomka czy obserwowal chlopca? Czy mial cos w reku? Nie, patrzyl na niego, ale nic nie zauwazyl. Mimo to sprawdzam czy discman jest na miejscu. No i jednak! Zniknal! Tomek rusza w poscig. Dogania malego zlodzieja niedaleko przy kamieniach. Chlopiec bez slowa pokazuje na lezacego na kamieniu discmana. Tomek jest wsciekly. Chwyta malego za reke i ciagnie w kierunku jego ojca. Chlopiec wyrywa sie, szarpie, ryczy. Coz, mam nadzieje, ze dostanie porzadnie w skore. Ojciec zapewnia(na migi oczywiscie), ze chlopiec nie bedzie juz zblizal sie do naszego namiotu. Czuje sie jakos glupio. Dobrze zapowiadajaca sie znajomosc z najblizszymi sasiadami szybko sie zakonczyla. Ale coz- nie nasza wina. Wypijamy dwa podarowane nam wczesniej kokosy. Pycha. Dobre i super gasi pragnienie. Niestety nam dobieranie sie do nich nie idzie tak gladko. No, ale to kwestia narzedzi- meczeta troszke sie rozni od naszego scyzoryka...Potem obserwujemy jeszcze inny sposob obierania kokosa. Kobieta(matka "naszego" chlopca) przytwierdza pionowo do ziemi wielkie ostrze, po czym nabija owoc i z piskiem obiera go jak jablko. Cala operacja zajmuje jej nie wiecej jak 15 sekund. Tomek swojego pierwszego kokosa obral w...godzine. Ale i tak bylam z niego dumna!
Pierwsze smazone rybki sa genialne. Super tak polozyc sie z pelnym brzuszkiem pod palma(taka bez kokosow:-)) i popatrzec na gwiazdy. Mozna by tak lezec godzinami. Oczywiscie, jak to zwykle w zyciu bywa, wszystko nie moze byc rozowe. Na morzu pojawiaja sie swiatelka. Coraz ich wiecej i coraz bardziej halasuja. Po chwili zaniepokojenia, ze to jakies oblezenie, zdajemy sobie sprawe, ze to rybackie lodzie szykuja sie do nocnych lowow. Rytual powtarza sie co noc, ale na szczescie zwykle szum morza zaglusza ryczace silniki. No i jest jeszcze jeden przeszkadzacz...Tak naprawde nie mamy pojecia co to. Wiedzielismy juz o jego istnieniu dzieki Fredowi, tak ze nie dostalismy zawalu serca przy pierwszym spotkaniu. Na szczescie na odleglosc:-) Stwor kokosowy- tak go nazwalismy, jak sama nazwa wskazuje siedzi gdzies wysoko na palmie kokosowej. Caly dzien jest cichy jak myszka. Po zmroku zaczyna wariowac. Wydaje z siebie przerazliwe dzwieki- jakies skrzyzowanie piania koguta z piskiem hamulcow. Co najdziwniejsze po paru takich "wypowiedziach"milknie i zapada kilkunastominutowa cisza. No i znowu to samo. Genialna kolysanka. Powoli przyzwyczajamy sie do naszego przyjaciela. Niestety mimo wysilkow i uzycia lornetki nie udalo sie nam go wypatrzec. Jak dobrze pamietamy z opowiadan Freda to jakis jaszczuropodobny. Milo byloby zobaczyc z kim ma sie przyjemnosc...Troszke mamy tez stracha o nasze bagaze, pomni wydarzen z Mongolii. Oczywiscie plecaki sa z nami w srodku namiotu, powiazane ze soba tak na wszelki wypadek. Jak widac zlodzieje wszelkiej masci sa na calym swiecie- nawet na rajskiej wyspie(patrz discman i ryby).
Poza wymienionymi wyzej incydentami czas mijal nam mniej lub bardziej blogo. Lezenie w cieniu i czytanie przewodnika, opracowywanie dalszego planu podrozy, boskie kapiele, pichcenie. A wlasnie, co do naszej wyspiarskiej diety. Na sniadanie zwykle gotowany ryz z cukrem, kokosowym mleczkiem i kawalkami kokosa(nie mylic z wiorkami), na obiad smazone po chinsku warzywka w sosie sojowym i ryz oczywiscie, na kolacje smazone rybki(niestety nie wlasnowedkowo zlowione...) albo zupka pomidorowa na ketchupie z...ryzem dla odmiany- same pychoty! Radze sprobowac kokosowe sniadanko! No czasem byly pewne odstepstwa od menu, ale nie wdawajmy sie w szczegoly. Co do wedkowania to proby rzecz jasna byly. W Tracie(jeszcze na stalym ladzie) zakupilismy podstawowy zestaw mlodego wedkarza- haczyk, zylka, splawik, ciezarek. Jako, ze byl to Tomka pierwszy raz, mozna mu wybaczyc, ze splawik nie utrzymal ciezarka i przy pierwszej probie poszedl prosto na dno(razem z pustym haczykiem oczywiscie). Druga i ostatnia zarazem proba tez nie byla zbyt udana. Wprawdzie ulepszony splawik(czytaj splawik plus styropian) zdal egzamin na piatke, ale za to haczyk szybko zaklinowal sie miedzy kamieniami i razem z zylka i ciezarkiem zniknal w otchlani. Tomek po tym wydarzeniu dal sobie spokoj i wrocil do spokojniejszego zajecia, czyli lezenia na karimacie. Prawde mowiac szanse na zlowienie jakiejkolwiek ryby w tak plytkich wodach byly nikle, tym bardziej, ze oprocz krabow, zadnego morskiego stwora nie udalo sie nam nawet zobaczyc.
Nasz blogostan czasem przerywany byl tylko koniecznoscia spaceru do sasiedniego resortu po wode pitna lub zakupami w wiosce. Musicie sobie wyobrazic, jak ciezko zwlec sie z legowiska, jak slonce prazy niemilosiernie i pot leje sie strumieniami przy najmniejszym wysilku. Dodam tu tylko, ze tak wyglada zima w Tajlandii- okres chlodny, idealny do podrozowania(mozna przeczytac w przewodniku).
Jeszcze slowo wyjasnienia, dlaczego przy takich zabojczych temperaturach chcialo nam sie samemu przygotowywac jedzenie. Otoz po pierwsze- mielismy na to ochote. Po drugie- jedyna knajpka w poblizu przystani, dysponowala wprawdzie calkiem smacznym i tanim menu, ale coz z tego skoro przez wieksza czesc czasu byla tylko czyms w rodzaju kuchni samoobslugowej lub sklepikiem bez sprzedawcy. Mozesz usiasc przy stoliku, wybrac cos z menu i poczekac moze do dnia nastepnego, az sie ktos pojawi. Mozesz tez dobrac sie do wystawionych produktow i probowac cos upichcic we wlasnym zakresie. Jak masz instynkty zlodziejskie to zaden problem wyniesc karton wody mineralnej czy coca-coli. Nikt sie nie zainteresuje(zaznaczam, ze nie znamy tego z autopsji :-))
Po tygodniu na naszej wyspie stwierdzilismy, ze chyba juz dosyc tego lenistwa. Nasze skorki pomimo unikania slonca zmienily kolor na przyjemnie brazowy,a my strasznie tesknilismy za boskimi tajskimi owocami, ktorych na wyspie nie bylo(z wyjatkiem kokosow oczywiscie:-))
Wsiedlismy znow do towarowo-pasazerskiej lodki, tym razem zaladowanej po brzegi tylko jednym towarem. Jak myslicie jakim?
Na szczescie znalazlo sie jeszcze miejsce dla naszych lezakow, calkiem wygodnych zreszta. Bez najmniejszych problemow ladujemy znowu w Tracie.
Trafilismy do tego samego GH, dostalismy ten sam pokoik i zaraz po przekaszeniu kanapek i czegos tam jeszcze ruszylismy na market po owoce...:)) Powtorka owocowego obzarstwa!!:)) Znowy cala masa pysznosci i znowy nie moglismy sie ruszac! Ale warto bylo! Niesamowicie slodkie manga i papaje, ananasy o smaku wrecz miodowym, a wszystko tak soczyste, ze jak konczylismy jesc to nadawalismy sie cali do kapieli...:) Mniam!
Z Tratu postanowilismy wracac do BKK stopem. Byla dobra okazja, zeby zabaczyc, jak to bedzie w Tajlandii dzialac. Dobra droga, jedyny sluszny kierunek - do stolicy, dosc spory ruch, niezle samochody...Czemu nie? Gdyby sie udalo, to w kieszeni bysmy mieli 500THB. A to juz cos jest. Pelni zapalu ruszylismy przed poludniem nastepnego dnia. Musielismy przejsc dosc spory kawalek, dokladnie na druga strone miasteczka. Bylo koszmarnie goraco, pelne slonce, zlalo nas potem. Ustawilismy sie na obrzezach miasteczka przy szosie wylotowej, wyciagnelismy przygotowane wczesniej kartki z napisem BANGKOK no i czekalismy. No i czekalismy... Ruch spory, ale zatrzymywac sie zatrzymywaly tylko ciekawskie motorki... Draznilo nas to strasznie. Przypomniala nam sie proba lapania stopa w Chinach...Brrr....!! Zatrzymalo sie wprawdzie tez kilka aut, ale wszyscy radzili, zeby isc na autobus... Nie potrafili zrozumiec idei; a kiedy jednym z takich ciekawskich udalo sie wytlumaczyc, ze nie mamy pieniedzy na bilet, to chcieli nam dac pieniadze...Glupio nam bylo brac i grzecznie podziekowalismy. Potem sie troche plulismy, no bo jak daja, to trzeba bylo brac:) No, ale nic... Zaczynalismy sie troche podlamywac. Upal niemilosierny, powietrze stalo w miejscu, piwo sie skonczylo, a stopa jak nie bylo, tak nie bylo... Zaczelismy myslec o powrocie do miasteczka, kupieniu biletu, o tym, zeby usiasc w chlodnym, wygodnym autobusie... Powoli dochodzila druga godzina czekania. Po tym czasie postanowilismy wracac na przystanek autobusowy. Ale jednak cos sie zatrzymalo!:) Facet z piskami opon przychamowal jadac prawym pasem, narobil przy tym niezlego zamieszania na drodze, zjechal na pobocze, podjechal do nas na wstecznym biegu i oznajmiajac, ze jedzie do BKK moze nas zabrac! No to pieknie!! Autentycznie odetchnelismy. Raz, ze samochod byl oczywiscie z klimatyzacja, a dwa - uratowany zostal honor stopa w Tajlandii:) Zapakowalismy nasze toboly i w droge. Jechalismy do BKK!
Zatrzymalismy sie kilka razy po drodze. Facet zalatwial jakies interesy; na stacji benzynowej bardzo milo nas zaskoczyl: kupil nam po coca-coli i chipsach. Mily gosc! Do BKK dotarlismy wczesnym wieczorem. Po zalatwieniu kolejnych spraw przewiozl nas przez cale miasto (ok.40km) w okolice naszego GH. Lepiej trafic nie moglismy! Po kilku minutach bylismy w tym samym GH, w tym samym pokoju:) Odebralismy z przechowalni nasz "zimowy" bagaz i spanko!:) Dobrze bylo wrocic jednak do cywilizacji:)
Tutaj Was zostawimy. Reszte dopiszemy niebawem. Znowu troche przyspieszylismy i mamy problemy, zeby ze wszystkim sie wyrobic...:) Ale obiecujemy, ze odezwiemy sie tak szybko, jak tylko damy rade! Jak sie uda, to wrzucimy tez czesc fotek z Tajlandii.