Tak sobie wymyśliliśmy, że po drodze z San Christobal do Meridy, wysiądziemy sobie w Campeche - stolicy Jukatanu (wyczytaliśmy, że to bardzo ładne miasto), przespacerujemy się trochę i pojedziemy dalej.
W Campeche wysiadamy jeszcze przed świtem. Pierwszy zgrzyt: na dworcu nie ma przechowalni bagażu, a więc możemy albo chodzić z plecakami albo zrezygnować ze zwiedzania, zostać na dworcu i poczekać na autobus do Meridy. Po krótkiej dyskusji wsiadamy do taksówki i jedziemy na starówkę, na wybrzeże. Wyobrażaliśmy sobie jakiś klimatyczny, nadmorski bulwar. A tu mamy ścieżkę dla pieszych/biegaczy/rowerów, biegnącą wzdłuż ruchliwej ulicy. Siedzimy tu chwilę, obserwując samotnego rybaka, kilka pelikanów i mieszkańców, uprawiających poranny jogging, po czym udajemy się pod katedrę. O świcie nic tu się nie dzieje (co nie jest specjalnie dziwne...), nie ma nawet gdzie kupić kawy... Dasa opróżnia puszkę z tuńczykiem a my zjadamy jakieś zdechłe resztki bułek. OK, może okoliczne kamieniczki i nowoczesne rzeźby wyrastające pośrodku wąskich uliczek-deptaków są ładne, a mury miejskie dość imponujące, ale spacerowanie tu z plecakami wydaje się być jednak pozbawione większego sensu. Nie mija godzina, jak siedzimy z powrotem w taksówce na dworzec autobusowy. Kierunek: Merida.