Taaa.... druga strona medalu... wydawało by się, że powinna być lepsza;
Nasza praca :)
Jadąc na Arran wiedzieliśmy gdzie i w jakim charakterze będziemy pracować. Już kilka tygodni przed wyjazdem dostaliśmy od Davida cały komplet dokumentów, łącznie z umową o pracę i opisem naszych „stanowisk”. Jasno z tego wszystkiego wynikało, że Danusia będzie pracować w houskeepingu, czyli będzie hotelową pokojówką, a ja będę pracował w kuchni na zaszczytnym stanowisku kitchen portera, czyli będę od wszystkiego – od zmywania garów przez dostarczanie towarów do obierania marchewki. Już w Polsce wiedzieliśmy, że to będzie istna masakra i że długo w ten sposób nie wytrzymamy. Jednak – szczególnie ta moja praca w kuchni – miała swe zdecydowane na początek plusy. Wiadomo, że jak każdy Polak na emigracji za chlebem, będziemy chcieli troszkę zaoszczędzić, no a gdzie jak gdzie, ale pracując w kuchni można sporo kombinować:) Więc taki układ nawet nam pasował. Jednak tylko do czasu, kiedy trzeba było faktycznie pójść do tego hotelu i faktycznie pójść do tej kuchni...
Po pierwszym tygodniu pracy nie wiedzieliśmy totalnie o co chodzi. To była autentyczna rzeźnia! Pracowaliśmy jak automaty, bez chwili wytchnienia, na znacznie większych obrotach niż normalne, cały czas pod presją czasu, ustawiczną kontrolą, wykonując kilka rzeczy jednocześnie, które muszą być wykonane właśnie teraz... Non-stop bieganie, cały czas na nogach, fizyczny wysiłek, ręce przenoszące tysiące naczyń, pot lejący się nie tylko z czoła, ale każdego centymetra kwadratowego ciała, gigantyczna presja cały czas, bo wszystko MUSI być zrobione, co chwilę dochodzą dodatkowe, bez najmniejszej przerwy... Danusia miała odrobinę łatwiej, bo pracowała mniej godzin, ale tempo pracy miała i tak całkiem niezłe... Ze mną było trochę gorzej. Pierwszy tydzień pracowałem prawie 70 godzin z jednym dniem wolnym i w tak zwanych „splitach”, czyli w dniówkach podzielonych na dwie części: praca np. od 8.00 do 15.00 i od 18.00 do 24.00... Z dnia nie zostawało absolutnie nic. Nie było kiedy się wyspać, nie było sił, żeby się wykąpać, nie było czasu na komputer, TV, wyjście na spacer, do miasta na zakupy. Przy tym wszystkim bolało autentycznie wszystko. Nigdy nie myślałem, że człowiek ma aż tyle elementów, które mogą boleć! A patrząc od góry: potylica, kark, cały kręgosłup, barki, ramiona, stawy łokciowe, przedramiona, nadgarstki, dłonie, każdy palec z każdym stawem, dalej pośladki, uda, kolana, łydki, kostki, stopy... Jeszcze trochę i by mnie włosy zaczęły boleć... Masakra. Najgorsze było to, że ból był ciągły, nie ustępował, bo organizm nie miał kiedy odsapnąć. Do bólu w zestawie dodane było gratis drętwienie wszystkiego co się da. Często dochodziło do tego, że budziliśmy się w nocy i nie mogliśmy już zasnąć ponownie. Mając tylko jeden dzień wolnego w tygodniu, przeleżałem w piżamie cały czas, rzadko wychodząc z łóżka. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie miałem siły się ruszać...
Byliśmy autentycznie przerażeni. Wiedzieliśmy, że będziemy ciężko pracować. Ale do głowy by mi nigdy nie przyszło, że ten nasz przyszły, wymarzony raj, może być normalnym obozem pracy. Za mało ludzi, za dużo obowiązków i niestety obroty często podkręcane przez Polaków, no bo trzeba się wykazać przecież... Efekt jest taki, że pracy przypadającej na jedną osobę jest prawie dwa razy więcej niż kilka lat temu. Kiedyś było nie do pomyślenia, że w kuchni może być jeden KP, a teraz to normalne! Drugi kitchen porter dochodzi tylko w weekendy, kiedy ilość wydawanych samych obiadów restauracyjnych przekracza często 200... A to nie jest stołówka, gdzie wystarczy ugotować gar zupy i podać 200 talerzy. To jest restauracja, gdzie każde danie jest inne i składa się z kilku mniejszych i do wszystkiego zestawy sztućców, szkła, zastawy kuchennej, sosjerek, serwetek, tacek i miliona innych pierdół. A kucharz, żeby przygotować JEDNO DANIE często zużywa DZIESIĘĆ patelni, rondelków, tacek czy innego ustrojstwa. Tego się nie da opisać. Były momenty kiedy już tylko cieniutka linia dzieliła mnie od rzucenia ścierą i zwinięcia swoich manatków z Auchrannie. Tylko jakimś cudem te pierwsze tygodnie udało nam się przeżyć. Choć członki różne bolą i drętwieją do teraz...
Ale przyjeżdżając na Wyspę powiedziano nam, że Arran jest specyficzny; że jest inny i że rządzi się własnymi prawami; że niektórym rzeczom nie powinniśmy się dziwić, że nie powinniśmy starać się wnikać, dlaczego, co i jak; i może dobrze, bo całe szczęście Arran jest tak dziwny, że ma jeszcze trzecią stronę medalu!!:))