Jedziemy jak zwykle na nawigacji: kierunek San Francisco. Jest korkowo, gęsto, powoli. San Jose praktycznie łączy się z San Francisco. To jedna wielka aglomeracja. Wyjeżdżamy z godzinnym zapasem, porównując z czasem przejazdu, jaki wskazuje nam nawigacja. Kurcze, poruszamy się bardzo powoli. Tomek w pewnym momencie sprawdza trasę i zauważa, że nie tędy mieliśmy jechać! Nawigacja prowadzi nas przez mosty, które strasznie się korkują, bo wiadomo, auta z kilku pasów muszą przejechać przez wąskie gardło mostu. Za późno na zmianę trasy, kulamy się powoli do przodu, nerwowo spoglądając na zegarek.
Cudem meldujemy sie w wypożyczalni o 10:30! Uff, zdążyliśmy i nie musimy płacić za kolejny dzień.
Uberem przemieszczamy się na nocleg. Tym razem śpimy w Hostel Orange. Mamy dwójkę z łazienką i śniadaniem. Cena wprawdzie ok $100, więc nie najtaniej, ale warunki bardzo dobre, nieporównywalne z naszym Hotelem Europa w Chinatown.
Mamy większość dnia do dyspozycji. Niedaleko nas jest przystanek tramwaju sznurowego (Powell and Market Turntable), gdzie pojazd zawraca, co jest atrakcją samą w sobie... bo odbywa się siłą mięśni kilku panów...
Cały system tramwajów, a właściwie ręcznie sterowanej kolejki linowej (cable car), jest bardzo ciekawy. Pomiędzy rokiem 1873 a 1890 działały 23 linie owych pojazdów. Do dziś funkcjonują zaledwie trzy i są jedną z największych atakcji miasta. Bilet na przejazd kosztuje $8, co jest ceną wygórowaną jak na transport miejski, dlatego nie spotkamy tu raczej mieszkańców miasta, tylko turystów. Wagoniki, poruszając się po stromych ulicach San Francisco, działają dzięki linom umieszczonym pod torowiskiem. Motorniczy za pomocą mechanicznej przekładni podpina się lub wypina ze sznura, który znajduje się w ciągłym ruchu. Stalowe sznury napędzane są z centralnej siłowni.
Żeby przejechać się zabytkowym tramwajem, trzeba swoje odczekać w kolejce, ale tragedii nie ma. Próbujemy najpierw zakupić bilet w automacie, ale kilkukrotnie odrzuca nam płatność. Można też bez problemu zakupić bilet w tramwaju, jeśli ma się gotówkę (zawsze mamy przy sobie niewielką ilość).
Tramwajem przemieszczamy się do Chinatown, którego tylko jedną ulicę zwiedziliśmy w czasie pierwszego pobytu w mieście. To jak małe Chiny w USA, wszystkie sklepy z chińskimi towarami, opisanymi po chińsku. Chińskie lampiony i dekorowane bramy. Fajny klimat. Widać, że Chińczycy wolą trzymać się ze sobą nawzajem, niż integować z resztą społeczeństwa. Coś jak nasze Jackowo w Chicago.
Są też oczywiście chińskie restauracje, gdzie ciężko usłyszeć język angielski. Zachodzimy do jednej z nich. Na początek serwowana jest zielona hebata w ładnym dzbanuszku (jak w Chinach), jedzonko bardzo dobre, choć ceny już bardziej amerykańskie, niż chińskie.
Wracamy do hostelu, gdzie robimy małą przepierkę, żeby wystarczyło nam czystych rzeczy na ostatni dzień i powrót do domu. Poza tym leniwy wieczór.