Wstajemy przed wschodem słońca. Mamy jakieś 40min drogi autem do punktu, który sobie wybraliśmy. Wracamy do naszych kaktusów. Już po drodze jest niesamowicie czerwone niebo i czarne jeszcze o tej porze skały. Nie mamy za bardzo czasu się zatrzymywać, nie chcąc przegapić wschodu. Na miejscu jest już garska turystów. Spektakl budzącego się słońca niestety nie jest tak imponujący, jak zachód dnia poprzedniego. Ciekawiej jest w drodze powrotnej do obozu, światło tuż po wschodzie słońca dodaje zdjęciom wyjątkowego ciepła.
W czasie śniadania odwiedzają nas dwa stwory, oba spragnione i głodne. Niebieski urokliwy ptaszek i myszo-wiewióra, których w różnych odmianach będziemy na naszej trasie spotykać wiele. Tutejsze są wyjątkowo skoczne i szybkie. Bardzo chętnie piją wodę z talerzyków i podjadaja okruchy chleba.
Od rana niebo jest nieco zachmurzone i przez to nie jest tak strasznie gorąco. Chcemy przejść jeszcze 2 krótkie szlaki, zanim opuścimy Joshua. Pierwszy to polecana gdzieś w necie ścieżka do opuszczonego rancza Ryan Ranch. Niewiele jednak z owego rancza zostało. Nie możemy namierzyć cmentarza, które podobno gdzies tu też jest. O tyle sympatycznie, że nikogo tu oprócz nas nie ma, mijamy troche skałek i drzewek, a nawet spotykamy zabłakanego zajączka. W drodze powrotnej jest już znowu bardzo gorąco...
Upieram się, żeby przejść pętle Hidden Valley, Tomek zostaje w klimatyzowanym aucie. Szlak bardzo przyjemny, a na jego końcu skałki otaczają mnie dokładnie ze wszystkich stron. To dość popularna śieżka, również wśród rodzin z dziećmi, więc trudno było by się zgubić. Uff. Teraz potrzeba mi duużo wody.
Dziś mamy w planach przejechać fragmentami słynnej drogi 66 do Kingman. Prawdziwy Dziki Zachód! Szczególnie polecamy zatrzymać się w Hackberry (opuszczona stacja benzynowa z mnóstwem starych aut) i w Oatman, które jest opuszczonym miasteczkiem z czasów poszukiwaczy złota. Oprócz typowej architektury wyjętej prosto z westernów, napotkamy tu mnóstwo... osłów. Sprowadzone tu przez dawnych miszkańców, obecnie żyją dziko, schodząc chętnie z gór w poszukiwaniu jedzenia.
Gdzieś tam przekraczamy granicę stanów i z Kalifornii przejeżdżamy do Arizony. Spodziewaliśmy się jakiejś wyraźnej granicy, ale jedynie co jakiś czas pojawiają się tablice z nazwą stanu.
Jedziemy chyba najbardziej widokowym fragmentem drogi 66 (o początkowej nazwie Oatman Topock Hwy), która prowadzi nas przez Góry Czarne, kopalnie i cudowną przełęcz Sitgreaves Pass, gdzie ulokował się niesamowity ludzko-psi cmentarz... Warto podejść kawałek ścieżką dla super widoków.
Śpimy w motelu Ramblin Rose w Kingman. Jak zwykle mamy tu wszystko, czego nam trzeba. Wygodne łóżko, klimatyzację, maszynę do lodu. Na obiad udajemy się do polecanej jadłodajni Mr D'z Route 66 Diner. W cukierkowej przestrzeni, w towarzystwie Elvisa i maszyn grających wcinamy wyjątkowo pyszne burgery. Zaraz obok odbywa się jakiś piknik country i tak zwana sprzedaż garażowa z mnóstwem nikomu niepotrzebnych rzeczy. W miejscowym parku ładnie prezentuje się stara lokomotywa.